sobota, 31 października 2009

Come back

Powoli powracam do wspaniałej, jesiennej polskiej egzystencji. Niestety po powrocie dopadło mnie lekka choroba. Kaszlę, biorę profilaktycznie antybiotyk i witaminę C. Mam nadzieję, że nie jest to świńska grypa, która szaleje już teraz na Ukrainie. Pranie zrobione, zdjęcia wrzucone, relacja spisana. Brakuje jeszcze tylko filmu (nie ma szans, z powodów braku miejsca na dysku :/) i opisu po angielsku (muszę w końcu przysiąść).
Muszę wyjść na mroźny dwór do sklepu po warzywka do zupki. Tak, zupka robiona na cały tydzień do słoiczków. Świetny pomysł dla studentki:)
Zakochałam się marokańskiej muzyce (poleconej przez Abdula): Hamid El Kasri, Asri Orcheste, Khaled i transowych rytmach Gnawa: MOhamed Rwicha. Przywożenie ze sobą muzyki z różnych krajów to coś fantastycznego. Kawałek tego kraju we własnym domu! Lampka działa wspaniale, dziś przetestowałam dzbanuszek i szlaneczkę.
Oto Hamid el Kasri:


Zdobyczne:
- ocalone od wyrzucenia, znalezione w pudle na ulicy w Gironie



- marokańsko




do lampki nie podłączono jeszcze "własnego" kabla. Tak prezentuje się ze światłem z lampki polskiej ;]

- imbrykowo - miętowo


każda z tych rzeczy kosztowała około 5-30 zł (buty skórzane) Namawiam na podróż do Maroka na shopping :]

czwartek, 29 października 2009

Dwa oka na Maroko

Trudno napisać o tym wszystkim co wydarzyło się przez te 7 dni. Niby sześć dni w Maroko to bardzo krótki czas. Jednak na razie stwierdziłam, że chcę posmakować tego egzotycznego kraju. Poznać ludzi, kulturę i nową religię. Udało się!
środa.
Startujemy samolotem Wrocław- Girona (Hiszpania). Po wylądowaniu około 18 podejmujemy decyzję, że wyjeżdżamy z lotniska do miasta Girona. Za parę euro autobusem odjeżdżam do mojego pierwszego hiszpańskiego miasta. PPierwsze zdjęcia to przede wszystkim rozwiązania drogowe w mieście. Później z małą mapką (z lotniska) gubimy się w ciasnych uliczkach miasta. To wchodzimy na mury miasta, to obserwujemy próby sporej grupy ludzi wchodzących po schodach pod katedrę na barana! Obłapuję pierwsze w życiu palmy. Jest naprawde ciepło (to dopiero początek upałów). Po plączeniu się po mieście, robieniu zdjęć trafiamy na małą uliczkę na której pod jednym ze sklepów stoi pudło. W ów pudle książki. Moja ciekawość sięga zenitu i tak zaczynam grzebać w książkach. Prawnicze dzieła z 1978 roku. Trafiam na prawdziwe cacka. W jednej książce znajduję znaczek pocztowy z Autralii w drugim znaczek z Czechosłowacji z 1973 roku. W innej prawdziwe cacko: wyglądającą na bardzo bardzo starą kartkę pocztową z Barcelony! poza jedną pozycją prawniczą ocaliłam od wyrzucenia także kalendarz na 2000 malarstwa hiszpańskiego i połudnowo-amerykańskiego. Ze zdobycznymi rzeczami wracamy na lotnisko.
czwartek.
Jak zwykle życie na lotnisku budzi nas ok. 4:00, kimając w śpiworkach do 8:00 pewnie wzbudzamy ciekawość. Choć podobnych do nas, ekstremalistów, jest więcej na ławkach. To śmieszne. Ludzie kimają "na twardzela" w kątach, na ławkach, w śpiworkach by jakiś czas później kontynuować swoją podróż.
ok. 11 zbieramy się na odprawę.
Bardzo zraża mnie widok dokładnie kontrolowanych przez celników Marokańczyków. Rozumiem, że sprawa bezpieczeństwa jest bardzo ważna, ale nie przeginajmy! człowiek w dżelabie nie odznacza od razu terrorystę! W kolejce, Hiszpanka celniczka, cofa kobietę z dwama córkami. Mają za dużą ilość bagażu podręcznego!
Tak po ok 3 godzinach szybuje nasz samolot nad Afryką!
Ogólne zamieszanie na przy wbijaniu wiz. Adress in Marocco: ?? hmm co by tu napisać? W końcu tłumaczę, że mamy hostel w Medinie. uff przeszło!
Wychodzimy przed lotnisko. Nie dziwi nas podbijających do nas taksówkarzy:) Jesteśmy przygotowani na tagowanie. "100 dirhamów? nO No tu much! We will ony 30 dirham" No no, " idziemy dalej, pytamy się policjanta o przystanek autobusowy. W końcu na migi idziemy w jego stronę. Nagle podjeżdża auto )rozklekotany Merdeces) Only 30 dirham "no" "only 40 DH", " 60 and nothing else, but dor 2 person", Polagne? Yes :D Jedziemy i rozmawiamy z naszym kierowcom. Ok. Dowiadujemy się, że Polacy skutecznie się targują:)
Robert dzwoni do hosta. Spotykamy się obok Pałacu Królewskiego w żydowskiej dzielnicy (pozostało tylko parę rodzin żydowskich) Mellah. Abdula rozpoznajemy po pomarańczowym T-shircie. Razem z nim idziemy do jego domku. Plątanina białych uliczech. Uff - jak stąd wyjść? Częstuję polskimi delicjami:) Idziemy wspólnie do miasta na marokańskie wisky (miętowa herbata) do knajpy Five o`clock (tej samem w której bywało U2 podczas nagrań płyty w Fezie, Abdul właśnie w niej pracuje).
Niestety, nie może nas oprowadzać po mieście, ponieważ są kontrole. Marokańczyk do którego przyjeżdżają obcokrajowcy jest za nich odpowiedzialny prawnie, musi zapłacić policji ok 1000 dirhamów. Niestety.
Jakiś czas później, Abdul idzie do pracy. Tłumaczy nam co, jak, gdzie i za ile w Medinie. Jak trafić do garbarni skór itp. Wszystko wydaje się proste i zrozumiałe. Jednak w praktyce ha! niebanalne!
Medina w Fesie to sieć wąskich uliczek. Sprzedawcy nonstop Cię zaczepiają, nachalni "przewodnicy: oferują oprowadzanie. Trochę to męczące.
Zaczyna się ściemniać. Niby szukamy zaznaczonych w przewodniku zabytków, ale ... ciężka to sprawa. O drogę pytamy się policjantów, starszych ludzi i turystów:) Ostatecznie garbarnie (mączą tak skóry) odwiedzamy. Jak? Po plątaniu w Medinie, wpadamy na plac, pytamy się dwóch turystów (jeden z nich jest z Ukrainy?) wskazują drogę, później pokazuję parę razy ilustrację co chcemy znaleźć. W końcu dziecko zaprasza nas do środa, mówi coś o skórach. Tak! to to miejsce. Dokładnie jak mówił Abdul to sklep ze skórami, gdzie wchodzi się po metalowych schodach, wprost na taras. Jest ciemno, nikt nie pracuje przy wielkich kadziach. Jednak widok mimo wszystko zapiera dech w piersiach.
Po zrobieniu zakupów: butki skórzane (100 dirhamów), poszewka na poduszkę (handmade :P), imbryk (90 dirhamów), małą szkatułka i parę pocztówek. Wracamy o 21 do Abdula do cafe. Oo jest!:) Chwilę kręcimy sie jeszcze po Medynie, przedstawiani znajomym i do domku. Wspaniały wieczór spęczony na rozmowach o Bogu, tym naszym i Allachu (to wszystko jedno tylko nazwa się zmienia), marzeniach, bardzo skompliwanej przeszłości naszego hosta, legendach muzułmańskich. Na koniec słuchaliśmy marokańskiej i polskiej muzyki! Fantastycznie jest posłuchać Turnaua kilkanaście tys. km od Polski! To był naprawde niesamowity wieczór!
Co mogę napisać o naszym hoście? To wspaniały człowiek. Bardzo bardzo inteligenty, doskonale władający angielskim, mimo że był tylko dwa razy w Portugalii. Człowiek za którego z całego serca trzymam kciuki, by spełniły się jego marzenia. One mu się po prostu należą. Wierzę że staną się jak najszybciej faktem.
piątek.
Dzień święty dla Muzułmanów. Żegnamy się z Abdulem. Szybko idziemy w stronę Mediny, by kupić muzykę polecaną przez Abdula. Większość sklepów zamknięta. W końcu szukamy ogrodów krolewskich. Niestety zamknięte sa od 3 lat :( Ale spotkany Francuz opowiada, że są po prostu cudowne! Wpadamy do Mellah do świątyni żydowskiej, odwiedziamy taras z widokiem na Fes.
Szybko idziemy (ciągle pytając się o drogę) na dworzec kolejowy. Koło dworca, spotykamy znów naszego drivera z dnia poprzedniego !!! o! jaki Fes jest mały! :)
Pociągiem jedziemy do Meknes.
Koło Dworca rozpytujemy się o przystanek autobusowy do Mediny, albo główny dworzec autobusowy. Na szczęcie nie jest daleko i uderzmy z buta.
Okazuje się, że z Meknes o 19:00 jest bezpośredni autobus do Marrakeschu! Jest 12:00 jedziemy autobusem na inny dworzec autobusowy koło mediny skąd odchodzą autobusy do Mulaj Idris. Kierowani przez miejscowych, niesamowicie pomocnych mieszkańców docieramy do autobusu! Wśród krzyków taksówkarzy, którzy biegają za nami, oferując taxi :) Małe pytanko do stojącej dziewczyny i jej koleżanki: Czy to dobry bus? Już nawiązuje się mała rozmowa, skąd jesteśmy, jaki nasz cel itp. Z miejscowymi ludkami jedziemy do świętego miasta Muzułmanów Mulaj Idris.
Na miejscu wchodzimy na punkt widokowy i gubimy się wśród biało-niebieskich uliczek. Pełno małych dzieciaczków, mamuś z dziećmi na plecach i kotków. Nawet dwóch chłopaczków przysiada pod murami. Pokazują nam w oddali starożytne rzymskie ruiny. Sami później przysiadają do palenia kifu w długich drewnianych mocno zdobionych fajkach. Ha! Na pytanie czy to kif, nawet chcą poczęstować! Ładnie odmawiam, bo nie w moim stylu palić substancje silnie narkotyzujące.
Po drodze, pytam się pana w sklepie z aparatami fotograficznymi, czy wie gdzie jest jakis otwarty sklep muzyczny. Na co on prowadzi nad do fryzjera. Ów fryzjer puszcza muzykę GNAWA, o którą się pytam. Tylko posłuchajcie" - mówi:) Dziękujemy i szybko się zmywamy w stronę autobusu, bo zostało ok 45 mint do odjazdu (ostatniego do Meknes).
Jednak nie daję za wygraną. Policjanta pytam się o sklep z muzyką. Ten woła jakiegoś chłopaczka. Na pytanie czy wie, gdzie jest sklep z muzyką Gnawa, odpowiada Ok. "Ale czy dziś jest OPEN?" Yes, Yes Gnawa open. Prowadzi nas przez całe miasto, małymi uliczkami. "Yes, yes Gnawa shop open" ?? Ha! jak się później okazuje prowadzi nas do sali koncertowej gdzie odbywają się występy muzyków grających na Gnawie!!! Nie ma żadnego sklepu :)) Nam zostaje jakieś 15 minut (!) do odjazdu. Szybko przyprowadza nas do autobusu! Uf, zdążyliśmy! Kupuję smaczne jogurty, wskakuję do autobusu. zamieniam parę zdań z parką starszych Francuzów, śmiejemy sie i jedziemy. Odwracam się O! Znajoma dziewczyna! Tak zaczynamy sobie rozmawiać o studiach, pracy, podróży, o naszych krajach w końcu zostajemy zaproszeni do domku na herbatę. Jaka szkoda, że nie znacie francuskiego" - mówi. Pokierowani jesteśmy na odpowiedni przystanek. Całusy, jakbyśmy znały się lata! Pięknie
Podjeżdża autobus. Cały zapchany młodymi ludźmi. Wsiadamy. Dostajemy idealne miejscówki w pierwszym rzędzie, odwrotnie do kierunku jazdy. Oparciem naszym jest szyba i możemy podziwić po prawej stronie twarz kierowcy! Prawdziwa jazda bez trzymanki!:) Wesoły autobus, wesoły kierowca, który zatrzymuje się na drodze, gdzy słyszy jak ktoś z tyłu zaczyna wariować.
Przedzieramy sie do CTM (dworzec autobusowy), przepakowanie i jazda do Marrakeschu. Po drodze jemy i pijemy hiszpańskie wino. Taki mały akcent przytaszczony w plecaku z gorącej Hiszpanii.
0k.4
Marrakesch. Śpimy na dworcu autobusowym, dopóki obudzi się słońce.
Skoro świt wychodzimy z dworca i kierujemy się w kierunku dwoca kolejowego, obok którego jest przystanek auobusowy do Mediny. Po drodze wpadamy do lokalnego obskurnego (jakiś wiele) baru najpierw na miętową herbatę, później zamawiamy harrirę. Nagle podjeżdżają czarne, wypasione samochody. Wysiadają wielcy Marokończycy ubrani w czarne garnitury w czarnych okularach. Potem podjeżdża auto, prawdopodobnie z miejscową dziwką, która dostaje ataku kolki! Ów towarzystwo przysiada się do naszego stolika (plastikowego), "kelnerzy-kucharze" uwijają się wokół szanownego towarzystwa. Bonżur i wszyscy jemy harirę:) Ładnie się żegnamy i idziemy na przystanek.
Ziuu autobusem w kierunku murów Mediny. Wchodzimy do parku (Cyber space), Katubija (górujący meczet, strażnik religii Marakeschu) potem kierowani przez miejscowych na plac Jamal El-Fna. Sam plac to nic soecjalnego, nie zrobił na mnie żadnego wrażenia podczas dnia. Duży plac, duży ruch, auta, motorowery omijają z gracja pieszych to tobi duże wrażenie. Odnajdujemy hostel Mimosa, na dachu którego będziemy spać za parę dni (40 DH).
znów prowadzeni przez miejscową kobietę, docieramy do pałacu El-Bathia (10 DH- polecamy) Tabuny turystów, ale pałac robi niesamowite wrażenie, zwłaszcza glazura, muzaiki, buazeria z cedru.
Kolejnym punktem było szukanie placu Bab El-Rob. Tak docieramy w końcu, później musimy (jak się okazuje) przejść jakiś 1km w pełnym słońcu wzdłuż drogi do parkingu Grand Taxi. Stamtąd taksówki odjeżdżają do Imchli. Znów targowanie za 150 DH jedziemy z dwoma młodymi Marokańczykami z Casablanki. Oni mówią nam, ile tak naprawde kosztuje dojazd taksówką Imchli- Marakesz. Znów rozmowy o cel naszej podróży. Różnie wybierają się na Toubkal, jednak kolejnego dnia.
Świetnie się składa, bo to właśnie oni prowadzą nas krótsza ścieżką do kolejnej wioski właśnie z Ichmli. Do naszej czwórki dołączają ich znajome, tzn. rodzina jego kolegi dwie kuzynki. Dziewczyny są naprawde wspaniale ubrane, w piękne długie szaty, po wielkich kamieniach przeskakują w kolorowych bamboszach (takich klapkach domowych). Żegnamy sie seredecznie w ostatniej wiosce na naszym szlaku. Dzięki nim uniknęliśmy dośc długiego szlaku wyznaczonego dla turystów (okazuje sie to gdy schodzimy z gór), trudnego do odszukania pierwszego etapu drogi.
Później już tylko góry i plecaki.
Dość żmudny, długie podejście, które zajęło około 5h. Wyskakuje na przód. Trzymam się białego szlaku. Co jakiś czas mijają mnie muły z załadunkiem do schodniska i osad lub plecakami zagranicznych turystów. Marokańczycy pozdrawiają, uśmiechają się, serdecznie witają Sawa? - Sawa! Po przejściu 3/4 drogi spotykam człowieka z wielkim plecakiem. Ów człowiek pochodzi z Argentyny, jednak tymczasowo mieszka w Hiszpanii (z powodu pracy). Luciano wybrał się do Maroka, później ma w planie Marakesh. W sumie nie planował jeszcze trasy. Tak sobie sobie idziemy i rozmawiamy: o górach w Polsce, Argentynie. Człowiek podróżnik, wiec rekomenduję mu Couchsurfing i Hospitality Club, autostop! Czuje już wysokość. Od czasu do czasu boli mnie głowa, ale generalnie nie jest źle. Docieramy do schroniska.
Wytargowuję dobrą cenę 80 Dh (gospodarz: specjalnie dla Polaków, normalnie 120 dh) :D Coś tam jem (dobre określenie coś-tam: chlebek, mandarynkę i banana). Robert dociera do schroniska po zachodzie słońca. Grzałka to dobra sprawa! Gotujemy wszyscy herbatki:) Robert schodzi z Luciano do jadalni. Zmykam pod prysznic bo leci ciepła woda! Obowiązkowo robię pranie!
Wieczór naprawdę śmieszny, niesamowity. Gadamy jeden przez drugiego i trzeciego, mimo że wszyscy "wspinacze" już dawno w łóżkach. Rozkoszujemy się w polskich piernikach w lukrze, hiszpańskim winie (!) i tuńczyku!
Ha! Przekowanie plecaków to istny śmiech: co też wspinacz powinien nosić w plecaku? (rzeczy kupione w Fezie prezentujemy) poszewki na poduszki, książki, imbryk (by przywołać Alladyna, by przeniósł na szczyt- to wymyślił Luciano) i... buty- baletki skórzane! Tak, wszystkie te rzeczy wnieśliśmy na 3100 mnpm Krejzole, ha!
niedziela
Wbrew wszystkim opiniom śpię jak zabita. Zwlekam się ok. 6:30, na szlaku 7:00 Wyskakuję do przodu. Pytam się jakiegoś gościa koło schroniska która drogą na Toubkala. Generalnie trzymam się Włochów? (jak się potem okazało ludzi z Casablanki) starszy pan w ekipie robi sobie ze mna zdjęcie. Wogóle nie czuję sie samam na szlaku! Każdy się pyta, jak się czuję. Mija mnie gość ze schroniska. Okazuje się że są ze Szwajcarii. Daję parę rad i "do zobaczenia na szczycie".
Szlak nie jest trudny. Jest żmudny, mocno pod górę, 99% to podejście po dużych kamieniach. Żadnych trudności tylko 2 razy użyłam rąk. Najgorsza w tym wszystkim jest wysokość. Dokładnie mała ilośc tlenu. ok. 3900 każdy krok to spory wysiłek. Albo zatrzymujesz się po zrobieniu po dwóch- trzech kroków, albo idziesz mimo wszystko oddychając jak parowóz głębokimi wdechami. Nigdzie mi się nie spieszyło. Mialam dziwne przeczucie, że na pewno wejdę na szczyt. Nie chciałam dostać choroby wysokościowej (ból głowy, nudności, ciemno przed oczami) robiłam sobie spokojnie przerwy na wodę, piernika robienie zdjęć. Nawet zbyt często, ale pomyślałam: chcę żeby była to dla mnie przyjmność a nie udręka. Ogólnie wchodziłam ok. 3,5h
Na szczycie spotkałam ziomów ze Szwajcarii, jak się okazało panowie Jenson i Peter zaczęli wspinaczkę na Toubkala o 4 rano z Imchli. Na szczycie rozłożyli paralotnie, wnoszone w wielkich plecakach. Właśnie przygotowywali się do lotu. Porobiliśmy zdjęcia. I polecieli prosto do Asni!
Na czubku spotkałam znów moich ziomów, tam okazało się, że są z Casablanki. Fajna rozmowa, zdjęcia i już musieli schodzić ze szczytu.
Tak się złożyło, że zostałam sama na szczycie.
Góry, czarne ptaki i pustynia w oddali. Fantastyczna cisza. Siedziałam tam dwie godziny. Towarzyszyły mi ptaki. Pięknie prezentowały swoje umiejętności na tle tej wielkiej przestrzeni.
Ok 12:30 zwinęłam się ze szczytu. bardzo ostrożnie podśpiewując schodziłam na dół. Spotkałam jeszcze parkę wchodzącą na górę, jakies 1,5h od szczytu. Koło schroniska spotkałam się z Luciano. Chwilę pogadaliśmy, pożegnaliśmy się no i oczywiście bezpiecznej podróży pożyczyliśmy sobie nawzajem!
Robert już się szykował do wyjścia. Ogarnęłam się jeszcze, coś-zjadłam i też schodziłam.
poczatkowo plan był taki, że złapiemy po zejściu do Ichmli taksówkę do Marakeszu. Jednak było już totalnie ciemno, taxi za 200 DH (chyba oszaleli!) Na parkingu podchodzi do mnie jeden z Casablańczyków. Hey, jak tam samopoczucie? OK. Co macie teraz w planach? W sumie chcemy złapać taxi do Marakeszu, ale nic rozsądnego nie ma. Wiec chyba zanocujemy tutaj. OK - poczekaj pogadam z tatą, może zabierzemy was do Marakeszu. " niestety, mają komplec w aucie:(" Podchodzi do nas gość z hotelu, oferuje nocleg. 200 DH ( wysoka cena, no no tylko 60 dh). Casabalnczyk negocjuje cenę z gościem. Wie, że cena jest za wysoka. W końcu: "spróbujcie poszukać noclegu bespośrednio w hotelach" Ok. Dziękujemy za pomoc. Idziemy w góre wioski. Podbiega do nas gośc z hotelu. Ok 80 dh może być!! Jupi! Wrzucamy plecaki do pokoju. Idziemy na tadżin. Jestem niesamowicie, śmiertlenie głodna. Jeszcze musimy sie targowac za cene o jedzenie! Uff godz. 20:00 już umyka w śpiworku zasypiam. Ok 23 budzi mnie muzyka. Nasłuchuję zabawy ślubnej gdzieś w górze wioski (przejazd aut z klaksonami). Przez otwarte okno podziam miliardy gwiazd, ta muzyka! O 6 budzi nas muezin nawoływaniem do modlitwy. Nasz hostel: po prawej stornie komisariat policji, po lewej meczet:)
poniedziałek
targujemy się o taksówkę, 60 dH więcej nie damy (z reszta nie mamy!)
Widzimy jak podchodzi para Chińczyków. Mówią cenę 250 dh do Marakeszu i z miejsca odjeżdżają taksówką z zadowolonym taksówkarzem.
W końcu jedne z taksówkarzy może nas wziąźć za 60 dh, ale musimy zaczekac na wypełnieni mercedesa. Wsiadają 3 lokalne kobiety. Co pół godziny, kierowca namawia nas na zapłacenie 100 dh, by pojechac od razu. Stanowczo mówię Nie, nie ma mam. Po 3h czekania. Przesiadamy się do innego mercedesa, dosiada się jednen chłopak i jedziemy!
Prawdziwy folklor!
Docieramy do Marakeszu. Znów gorąca kilometrowa droga wzdłuż ulicy. Znajdujemy bankomat, wyciągamy kasę i idziemy na zakupy! Przecież to nasz przed ostatni dzień w Maroku!
Pierwszy kupujemy naczynie na tadżin, właściwie 3 talerze. Jeden z nich ma metkę 290 dh, ja targuję za 50 dh :D Sprzedawca mówi: "Za tyle kupują Niemieccy, Amerykańscy turyści" XD
Kolejny zakup to bambosze (domowe, skórzane), tym razem ze 100dh na 40 dh:D cena specjalna dla studentki z Polski:)
Szukamy chust. zakup zaplanowany na ilość numer: 7 sztuk. Szukamy, pytamy, targujemy się. Ostatecznie widzimy, że handlarze nie dadzą mniej niż 40 dh, nawet za cene hurtową. ostatecznie wracamy do drugiego z kolei gościa. Właśnie zamyka sklep! Ok. to bierzemy za 40 dh, siedem sztuk! nie moge uznać by był zadowolony z wytargowanej ceny, my jesteśmy :)) Po drodze kupujemy jogutowy mix z owocami, poźniej w dzielnicy żydowskiej kupuje zimną Colę (na miejscu) i mocno kremowe ciastko (czy ono widziało lodówkę? :D) Przysiadamy na skrzynce po bananach i po prostu patrzymy na ludzi w medinie. Tu jedza humus, tu woła muezin, tam świeci księżyc. Wszystko ma swoje miejsce. Nikt sie nie spieszy.
idziemy na jamal El-Fna, grupy muzyczne sie rozkręcają, graja, śpiewają, każdy po swojemu, każdy jak umie. Dośc tego krzyku, idziemy pod meczet Kutubiję.
Chwile później przysiada się młody człowiek. Przeprasza, że sie przysiada, ale był ciekawy skąd jesteśmy. Gadamy sobie o maroku i Polsce, o Islamie, ile tu, tam sie zarabia.
Później wracamy do hostelu, taszczymy na taras materace i kładziemy sie spać.
wtorek
Budzę się o 7:00, w zasadzie to słońce mnie budzi. Przebiegamy przez Plac do autobusu. Pytam sie dziewczyny czy tu jest dworzec kolejowy. Jeszcze dalej. na nastepnym przystanku mówi nam jeden z pasażerów to tu. Ok, wysiadamy. Chwilę póxniej mijamy tego samego pasażera. Pan idzie do CTM - dworzec autobusowy, tam pracuje. Pyta sie, czemu od razu nie mówiliśmy że chcemy do CTM-u. żegnamy sie z nim. pakujemy sie do autobusu do Agadiru.
Podróż, nudnawa. Ciekawe krajobrazy, autostrady w budowie, wielkie wiadukty. W Agadirze bucha na nas przeraźliwe goraco- upał! Idziemy prosto na plażę. Chwile na plaży. Nad oceanem Atlantyckim. Poteżne fale biją w brzeg!
Z plaży bierzemy już taxi za 110 dh (dwie osoby)(ok juz nasza strata, ale czasu za dużo nie mamy, bo za długo siedzieliśmy na plaży).
W połowie drogi wydsiadam kupić jeszcze coś do jedzenia na drogę. Przesiadamy sie do innej taksówki. Pruje na lotnisko.
Przed lotniskiem trzeba się przepakować, wyrzucić wszystkie graty, by wpakowac je na nowo.
Lot bez nowości, cztery kontrole, polski pan stewardess:) 4 godziny lotu.
Noc na lotnisku
środa
odsypianie na trawniku i lotnisku, lot do Wrocławia.
Wypakowywanie zdobycznych rzeczy z plecaka.

Zdjęcia w Galerii


Dzięki tej podróży odkryłam po raz kolejny niesamowitą gościnność ludzi, urodzonych w całkowicie innej kulturze oraz religii. Ich pomoc, życzliwość powoduje, że na same wspomnienia niektórych sytuacji chce mi się podstakikwać z radości. Stała się ona inspiracją do pogłębienia własnej wiedzy na temat własnej religii, ale także pierwszym krokiem do odkrywania religii naszych braci muzułmanów.

Dziękuję Robertowi, Abdulowi, Luciano i innym wspaniałym ludziom którzy ciepłym słowem, pomocą pomogli odkrywać ten piękny kraj.

i po ..

Maroko pełne kontrastów: okropnie bogatych i bardzo biednych ludzi. Wspaniałych ludzi, niesmowicie pomocnych 100x! Targowanie to sztuka sama w sobie, istny raj dla kupujących!

W weekend spiszę wrażenia.



Choć fanem Jacksona nie jestem, ten kawałek jest naprawde bardzo dobry

wtorek, 20 października 2009

po pierwsze

Jutro czas wyjechać. Samolot mamy około 16.
Początkowo różnica będzie 20 stopniowa, tak bedzie w Gironie. W Fezie jest około 25 stopni. Mam nadzieję, że się od razu nie rozchoruję:) W sumie jestem już spakowana. Obkupiłam się dziś w Biedronce na wyjazd. Wchłoniemy najlepsze polskie chipsy (tylko z Biedronki) jakieś ciastka, chleb i parównki (też z Biedronki). Ta degustacja czeka nas dopiero w Gironie.
Pożegnają nas jutro obiadowo pierogi z czymś tam jeszcze.

Generalnie jutro od rana (7:30) mam zajęcia, wiec kończę ok. 11-12. Powinnam jeszcze dziś porobić projekty z betonów, metali (poprawić) i technologii robót. (wwuuuw)
Do usłyszenia z Maroko.

P.S
Mamy załatwiony nocleg w Fezie Abdu Leghribi. Parę osób umówionych mamy na oprowadzanie po Marakeshu, może dwie osoby będa chciałaby pójść na Toubkal (4100coś tam) z nami. Mamy zaproszenie do Adze k. Zagory. do Safoune.

czwartek, 15 października 2009

autostop

Ostatnie godziny przed początkiem weekendu... w przyszłości :))


i... czuję tą wolność i tajemniczość podróży:)

Czym jest dla mnie autostop?
-środkiem przemieszczania się na duuże odległośći,
- sposobem na poznawianie historii fantastycznych osób,
- powiewem niezależności
- hołdem w stronę tajemnicy podróży typu: co się zdarzy? Tego nie wiem!
- lekarstwem na wiarę w ludzi,
- nauką zaufania,
- szukaniem tych niesamowitych CUDÓW, które rzadko są w "normalnej podróży i życiu"
- lekarstwem na nieśmiałość!
- poznaniem kraju!
- nauką/ szlifowaniem języka!

to jest coś pięknego!:)

piątek, 9 października 2009

statystyka wakacje 2009

zrobiłam statystyki wakacyjne-autostopowe: Wakacje 2009

trasa: norweska:
2 623km
17 dni
30 kierowcami w tym: 2 kobiety, 3 pary (facet+babka+ew.dzieci),
2 hostów,
+
powrót do domu: Brema-Zielona Góra
589km,
22h
3 kierowców
0 hostów

SUMA: 3 212 km
-------------------------------------------------------------------------
trasa: Litwa-Łotwa-Estonia:
2 880 km
11 dni
40 kierowców w tym (2 kobieta, 1 parka)
8 hostów

razem:
6 092km

czwartek, 1 października 2009

"Bez wątpienia ci, którzy zarobili na podróż, mogą w końcu się w nią wybrać, jeśli tego dożyją, ale do tego czasu prawdopodobnie stracą swoją elastyczność i chęć do podróżowania."
"Nie ma bardziej fatalnego błędu niż to, że ktoś używa większość swojego życia na zarabianie na życie."