środa, 2 grudnia 2009

czwartek, 19 listopada 2009

zawrzało:)

Znów zawrzało:
1. zapisy na spotkanie ekumeniczne młodych Taize w Poznaniu: 29 grudnia.
Zapraszam wszystkich serdecznie. To niesamowite miejsce, gdzie można podzielić się własnymi przeżyciami, radościami, smutkami. Świetne miejsce gdzie: można nauczyć się ekumenizmu, poszanowania wiary ludzi, wymianą poglądów duchowych. Poprostu porozmawiać o Bogu przy otwartej puszce:) Umiejętności przydatne w przyszłości, zaręczam!
2. Jakaś tam f-cja przydzielona jeśli chodzi o Taize,
3. Inspiracja E.
4. Bilety Rajana za 1€ ! Lot do Porto w II połowie lutego:) za 2€ w dwie strony:)

Niezliczone są pomysły Szefa:)

poniedziałek, 9 listopada 2009

Fantastyczna strona z poradami, relacjami, zdjęciami z podróży. Zafascynowana nieskobudżetową podróżą do Nepalu wklejam link do totalnej relacji Roberta Maciąga:

sobota, 31 października 2009

Come back

Powoli powracam do wspaniałej, jesiennej polskiej egzystencji. Niestety po powrocie dopadło mnie lekka choroba. Kaszlę, biorę profilaktycznie antybiotyk i witaminę C. Mam nadzieję, że nie jest to świńska grypa, która szaleje już teraz na Ukrainie. Pranie zrobione, zdjęcia wrzucone, relacja spisana. Brakuje jeszcze tylko filmu (nie ma szans, z powodów braku miejsca na dysku :/) i opisu po angielsku (muszę w końcu przysiąść).
Muszę wyjść na mroźny dwór do sklepu po warzywka do zupki. Tak, zupka robiona na cały tydzień do słoiczków. Świetny pomysł dla studentki:)
Zakochałam się marokańskiej muzyce (poleconej przez Abdula): Hamid El Kasri, Asri Orcheste, Khaled i transowych rytmach Gnawa: MOhamed Rwicha. Przywożenie ze sobą muzyki z różnych krajów to coś fantastycznego. Kawałek tego kraju we własnym domu! Lampka działa wspaniale, dziś przetestowałam dzbanuszek i szlaneczkę.
Oto Hamid el Kasri:


Zdobyczne:
- ocalone od wyrzucenia, znalezione w pudle na ulicy w Gironie



- marokańsko




do lampki nie podłączono jeszcze "własnego" kabla. Tak prezentuje się ze światłem z lampki polskiej ;]

- imbrykowo - miętowo


każda z tych rzeczy kosztowała około 5-30 zł (buty skórzane) Namawiam na podróż do Maroka na shopping :]

czwartek, 29 października 2009

Dwa oka na Maroko

Trudno napisać o tym wszystkim co wydarzyło się przez te 7 dni. Niby sześć dni w Maroko to bardzo krótki czas. Jednak na razie stwierdziłam, że chcę posmakować tego egzotycznego kraju. Poznać ludzi, kulturę i nową religię. Udało się!
środa.
Startujemy samolotem Wrocław- Girona (Hiszpania). Po wylądowaniu około 18 podejmujemy decyzję, że wyjeżdżamy z lotniska do miasta Girona. Za parę euro autobusem odjeżdżam do mojego pierwszego hiszpańskiego miasta. PPierwsze zdjęcia to przede wszystkim rozwiązania drogowe w mieście. Później z małą mapką (z lotniska) gubimy się w ciasnych uliczkach miasta. To wchodzimy na mury miasta, to obserwujemy próby sporej grupy ludzi wchodzących po schodach pod katedrę na barana! Obłapuję pierwsze w życiu palmy. Jest naprawde ciepło (to dopiero początek upałów). Po plączeniu się po mieście, robieniu zdjęć trafiamy na małą uliczkę na której pod jednym ze sklepów stoi pudło. W ów pudle książki. Moja ciekawość sięga zenitu i tak zaczynam grzebać w książkach. Prawnicze dzieła z 1978 roku. Trafiam na prawdziwe cacka. W jednej książce znajduję znaczek pocztowy z Autralii w drugim znaczek z Czechosłowacji z 1973 roku. W innej prawdziwe cacko: wyglądającą na bardzo bardzo starą kartkę pocztową z Barcelony! poza jedną pozycją prawniczą ocaliłam od wyrzucenia także kalendarz na 2000 malarstwa hiszpańskiego i połudnowo-amerykańskiego. Ze zdobycznymi rzeczami wracamy na lotnisko.
czwartek.
Jak zwykle życie na lotnisku budzi nas ok. 4:00, kimając w śpiworkach do 8:00 pewnie wzbudzamy ciekawość. Choć podobnych do nas, ekstremalistów, jest więcej na ławkach. To śmieszne. Ludzie kimają "na twardzela" w kątach, na ławkach, w śpiworkach by jakiś czas później kontynuować swoją podróż.
ok. 11 zbieramy się na odprawę.
Bardzo zraża mnie widok dokładnie kontrolowanych przez celników Marokańczyków. Rozumiem, że sprawa bezpieczeństwa jest bardzo ważna, ale nie przeginajmy! człowiek w dżelabie nie odznacza od razu terrorystę! W kolejce, Hiszpanka celniczka, cofa kobietę z dwama córkami. Mają za dużą ilość bagażu podręcznego!
Tak po ok 3 godzinach szybuje nasz samolot nad Afryką!
Ogólne zamieszanie na przy wbijaniu wiz. Adress in Marocco: ?? hmm co by tu napisać? W końcu tłumaczę, że mamy hostel w Medinie. uff przeszło!
Wychodzimy przed lotnisko. Nie dziwi nas podbijających do nas taksówkarzy:) Jesteśmy przygotowani na tagowanie. "100 dirhamów? nO No tu much! We will ony 30 dirham" No no, " idziemy dalej, pytamy się policjanta o przystanek autobusowy. W końcu na migi idziemy w jego stronę. Nagle podjeżdża auto )rozklekotany Merdeces) Only 30 dirham "no" "only 40 DH", " 60 and nothing else, but dor 2 person", Polagne? Yes :D Jedziemy i rozmawiamy z naszym kierowcom. Ok. Dowiadujemy się, że Polacy skutecznie się targują:)
Robert dzwoni do hosta. Spotykamy się obok Pałacu Królewskiego w żydowskiej dzielnicy (pozostało tylko parę rodzin żydowskich) Mellah. Abdula rozpoznajemy po pomarańczowym T-shircie. Razem z nim idziemy do jego domku. Plątanina białych uliczech. Uff - jak stąd wyjść? Częstuję polskimi delicjami:) Idziemy wspólnie do miasta na marokańskie wisky (miętowa herbata) do knajpy Five o`clock (tej samem w której bywało U2 podczas nagrań płyty w Fezie, Abdul właśnie w niej pracuje).
Niestety, nie może nas oprowadzać po mieście, ponieważ są kontrole. Marokańczyk do którego przyjeżdżają obcokrajowcy jest za nich odpowiedzialny prawnie, musi zapłacić policji ok 1000 dirhamów. Niestety.
Jakiś czas później, Abdul idzie do pracy. Tłumaczy nam co, jak, gdzie i za ile w Medinie. Jak trafić do garbarni skór itp. Wszystko wydaje się proste i zrozumiałe. Jednak w praktyce ha! niebanalne!
Medina w Fesie to sieć wąskich uliczek. Sprzedawcy nonstop Cię zaczepiają, nachalni "przewodnicy: oferują oprowadzanie. Trochę to męczące.
Zaczyna się ściemniać. Niby szukamy zaznaczonych w przewodniku zabytków, ale ... ciężka to sprawa. O drogę pytamy się policjantów, starszych ludzi i turystów:) Ostatecznie garbarnie (mączą tak skóry) odwiedzamy. Jak? Po plątaniu w Medinie, wpadamy na plac, pytamy się dwóch turystów (jeden z nich jest z Ukrainy?) wskazują drogę, później pokazuję parę razy ilustrację co chcemy znaleźć. W końcu dziecko zaprasza nas do środa, mówi coś o skórach. Tak! to to miejsce. Dokładnie jak mówił Abdul to sklep ze skórami, gdzie wchodzi się po metalowych schodach, wprost na taras. Jest ciemno, nikt nie pracuje przy wielkich kadziach. Jednak widok mimo wszystko zapiera dech w piersiach.
Po zrobieniu zakupów: butki skórzane (100 dirhamów), poszewka na poduszkę (handmade :P), imbryk (90 dirhamów), małą szkatułka i parę pocztówek. Wracamy o 21 do Abdula do cafe. Oo jest!:) Chwilę kręcimy sie jeszcze po Medynie, przedstawiani znajomym i do domku. Wspaniały wieczór spęczony na rozmowach o Bogu, tym naszym i Allachu (to wszystko jedno tylko nazwa się zmienia), marzeniach, bardzo skompliwanej przeszłości naszego hosta, legendach muzułmańskich. Na koniec słuchaliśmy marokańskiej i polskiej muzyki! Fantastycznie jest posłuchać Turnaua kilkanaście tys. km od Polski! To był naprawde niesamowity wieczór!
Co mogę napisać o naszym hoście? To wspaniały człowiek. Bardzo bardzo inteligenty, doskonale władający angielskim, mimo że był tylko dwa razy w Portugalii. Człowiek za którego z całego serca trzymam kciuki, by spełniły się jego marzenia. One mu się po prostu należą. Wierzę że staną się jak najszybciej faktem.
piątek.
Dzień święty dla Muzułmanów. Żegnamy się z Abdulem. Szybko idziemy w stronę Mediny, by kupić muzykę polecaną przez Abdula. Większość sklepów zamknięta. W końcu szukamy ogrodów krolewskich. Niestety zamknięte sa od 3 lat :( Ale spotkany Francuz opowiada, że są po prostu cudowne! Wpadamy do Mellah do świątyni żydowskiej, odwiedziamy taras z widokiem na Fes.
Szybko idziemy (ciągle pytając się o drogę) na dworzec kolejowy. Koło dworca, spotykamy znów naszego drivera z dnia poprzedniego !!! o! jaki Fes jest mały! :)
Pociągiem jedziemy do Meknes.
Koło Dworca rozpytujemy się o przystanek autobusowy do Mediny, albo główny dworzec autobusowy. Na szczęcie nie jest daleko i uderzmy z buta.
Okazuje się, że z Meknes o 19:00 jest bezpośredni autobus do Marrakeschu! Jest 12:00 jedziemy autobusem na inny dworzec autobusowy koło mediny skąd odchodzą autobusy do Mulaj Idris. Kierowani przez miejscowych, niesamowicie pomocnych mieszkańców docieramy do autobusu! Wśród krzyków taksówkarzy, którzy biegają za nami, oferując taxi :) Małe pytanko do stojącej dziewczyny i jej koleżanki: Czy to dobry bus? Już nawiązuje się mała rozmowa, skąd jesteśmy, jaki nasz cel itp. Z miejscowymi ludkami jedziemy do świętego miasta Muzułmanów Mulaj Idris.
Na miejscu wchodzimy na punkt widokowy i gubimy się wśród biało-niebieskich uliczek. Pełno małych dzieciaczków, mamuś z dziećmi na plecach i kotków. Nawet dwóch chłopaczków przysiada pod murami. Pokazują nam w oddali starożytne rzymskie ruiny. Sami później przysiadają do palenia kifu w długich drewnianych mocno zdobionych fajkach. Ha! Na pytanie czy to kif, nawet chcą poczęstować! Ładnie odmawiam, bo nie w moim stylu palić substancje silnie narkotyzujące.
Po drodze, pytam się pana w sklepie z aparatami fotograficznymi, czy wie gdzie jest jakis otwarty sklep muzyczny. Na co on prowadzi nad do fryzjera. Ów fryzjer puszcza muzykę GNAWA, o którą się pytam. Tylko posłuchajcie" - mówi:) Dziękujemy i szybko się zmywamy w stronę autobusu, bo zostało ok 45 mint do odjazdu (ostatniego do Meknes).
Jednak nie daję za wygraną. Policjanta pytam się o sklep z muzyką. Ten woła jakiegoś chłopaczka. Na pytanie czy wie, gdzie jest sklep z muzyką Gnawa, odpowiada Ok. "Ale czy dziś jest OPEN?" Yes, Yes Gnawa open. Prowadzi nas przez całe miasto, małymi uliczkami. "Yes, yes Gnawa shop open" ?? Ha! jak się później okazuje prowadzi nas do sali koncertowej gdzie odbywają się występy muzyków grających na Gnawie!!! Nie ma żadnego sklepu :)) Nam zostaje jakieś 15 minut (!) do odjazdu. Szybko przyprowadza nas do autobusu! Uf, zdążyliśmy! Kupuję smaczne jogurty, wskakuję do autobusu. zamieniam parę zdań z parką starszych Francuzów, śmiejemy sie i jedziemy. Odwracam się O! Znajoma dziewczyna! Tak zaczynamy sobie rozmawiać o studiach, pracy, podróży, o naszych krajach w końcu zostajemy zaproszeni do domku na herbatę. Jaka szkoda, że nie znacie francuskiego" - mówi. Pokierowani jesteśmy na odpowiedni przystanek. Całusy, jakbyśmy znały się lata! Pięknie
Podjeżdża autobus. Cały zapchany młodymi ludźmi. Wsiadamy. Dostajemy idealne miejscówki w pierwszym rzędzie, odwrotnie do kierunku jazdy. Oparciem naszym jest szyba i możemy podziwić po prawej stronie twarz kierowcy! Prawdziwa jazda bez trzymanki!:) Wesoły autobus, wesoły kierowca, który zatrzymuje się na drodze, gdzy słyszy jak ktoś z tyłu zaczyna wariować.
Przedzieramy sie do CTM (dworzec autobusowy), przepakowanie i jazda do Marrakeschu. Po drodze jemy i pijemy hiszpańskie wino. Taki mały akcent przytaszczony w plecaku z gorącej Hiszpanii.
0k.4
Marrakesch. Śpimy na dworcu autobusowym, dopóki obudzi się słońce.
Skoro świt wychodzimy z dworca i kierujemy się w kierunku dwoca kolejowego, obok którego jest przystanek auobusowy do Mediny. Po drodze wpadamy do lokalnego obskurnego (jakiś wiele) baru najpierw na miętową herbatę, później zamawiamy harrirę. Nagle podjeżdżają czarne, wypasione samochody. Wysiadają wielcy Marokończycy ubrani w czarne garnitury w czarnych okularach. Potem podjeżdża auto, prawdopodobnie z miejscową dziwką, która dostaje ataku kolki! Ów towarzystwo przysiada się do naszego stolika (plastikowego), "kelnerzy-kucharze" uwijają się wokół szanownego towarzystwa. Bonżur i wszyscy jemy harirę:) Ładnie się żegnamy i idziemy na przystanek.
Ziuu autobusem w kierunku murów Mediny. Wchodzimy do parku (Cyber space), Katubija (górujący meczet, strażnik religii Marakeschu) potem kierowani przez miejscowych na plac Jamal El-Fna. Sam plac to nic soecjalnego, nie zrobił na mnie żadnego wrażenia podczas dnia. Duży plac, duży ruch, auta, motorowery omijają z gracja pieszych to tobi duże wrażenie. Odnajdujemy hostel Mimosa, na dachu którego będziemy spać za parę dni (40 DH).
znów prowadzeni przez miejscową kobietę, docieramy do pałacu El-Bathia (10 DH- polecamy) Tabuny turystów, ale pałac robi niesamowite wrażenie, zwłaszcza glazura, muzaiki, buazeria z cedru.
Kolejnym punktem było szukanie placu Bab El-Rob. Tak docieramy w końcu, później musimy (jak się okazuje) przejść jakiś 1km w pełnym słońcu wzdłuż drogi do parkingu Grand Taxi. Stamtąd taksówki odjeżdżają do Imchli. Znów targowanie za 150 DH jedziemy z dwoma młodymi Marokańczykami z Casablanki. Oni mówią nam, ile tak naprawde kosztuje dojazd taksówką Imchli- Marakesz. Znów rozmowy o cel naszej podróży. Różnie wybierają się na Toubkal, jednak kolejnego dnia.
Świetnie się składa, bo to właśnie oni prowadzą nas krótsza ścieżką do kolejnej wioski właśnie z Ichmli. Do naszej czwórki dołączają ich znajome, tzn. rodzina jego kolegi dwie kuzynki. Dziewczyny są naprawde wspaniale ubrane, w piękne długie szaty, po wielkich kamieniach przeskakują w kolorowych bamboszach (takich klapkach domowych). Żegnamy sie seredecznie w ostatniej wiosce na naszym szlaku. Dzięki nim uniknęliśmy dośc długiego szlaku wyznaczonego dla turystów (okazuje sie to gdy schodzimy z gór), trudnego do odszukania pierwszego etapu drogi.
Później już tylko góry i plecaki.
Dość żmudny, długie podejście, które zajęło około 5h. Wyskakuje na przód. Trzymam się białego szlaku. Co jakiś czas mijają mnie muły z załadunkiem do schodniska i osad lub plecakami zagranicznych turystów. Marokańczycy pozdrawiają, uśmiechają się, serdecznie witają Sawa? - Sawa! Po przejściu 3/4 drogi spotykam człowieka z wielkim plecakiem. Ów człowiek pochodzi z Argentyny, jednak tymczasowo mieszka w Hiszpanii (z powodu pracy). Luciano wybrał się do Maroka, później ma w planie Marakesh. W sumie nie planował jeszcze trasy. Tak sobie sobie idziemy i rozmawiamy: o górach w Polsce, Argentynie. Człowiek podróżnik, wiec rekomenduję mu Couchsurfing i Hospitality Club, autostop! Czuje już wysokość. Od czasu do czasu boli mnie głowa, ale generalnie nie jest źle. Docieramy do schroniska.
Wytargowuję dobrą cenę 80 Dh (gospodarz: specjalnie dla Polaków, normalnie 120 dh) :D Coś tam jem (dobre określenie coś-tam: chlebek, mandarynkę i banana). Robert dociera do schroniska po zachodzie słońca. Grzałka to dobra sprawa! Gotujemy wszyscy herbatki:) Robert schodzi z Luciano do jadalni. Zmykam pod prysznic bo leci ciepła woda! Obowiązkowo robię pranie!
Wieczór naprawdę śmieszny, niesamowity. Gadamy jeden przez drugiego i trzeciego, mimo że wszyscy "wspinacze" już dawno w łóżkach. Rozkoszujemy się w polskich piernikach w lukrze, hiszpańskim winie (!) i tuńczyku!
Ha! Przekowanie plecaków to istny śmiech: co też wspinacz powinien nosić w plecaku? (rzeczy kupione w Fezie prezentujemy) poszewki na poduszki, książki, imbryk (by przywołać Alladyna, by przeniósł na szczyt- to wymyślił Luciano) i... buty- baletki skórzane! Tak, wszystkie te rzeczy wnieśliśmy na 3100 mnpm Krejzole, ha!
niedziela
Wbrew wszystkim opiniom śpię jak zabita. Zwlekam się ok. 6:30, na szlaku 7:00 Wyskakuję do przodu. Pytam się jakiegoś gościa koło schroniska która drogą na Toubkala. Generalnie trzymam się Włochów? (jak się potem okazało ludzi z Casablanki) starszy pan w ekipie robi sobie ze mna zdjęcie. Wogóle nie czuję sie samam na szlaku! Każdy się pyta, jak się czuję. Mija mnie gość ze schroniska. Okazuje się że są ze Szwajcarii. Daję parę rad i "do zobaczenia na szczycie".
Szlak nie jest trudny. Jest żmudny, mocno pod górę, 99% to podejście po dużych kamieniach. Żadnych trudności tylko 2 razy użyłam rąk. Najgorsza w tym wszystkim jest wysokość. Dokładnie mała ilośc tlenu. ok. 3900 każdy krok to spory wysiłek. Albo zatrzymujesz się po zrobieniu po dwóch- trzech kroków, albo idziesz mimo wszystko oddychając jak parowóz głębokimi wdechami. Nigdzie mi się nie spieszyło. Mialam dziwne przeczucie, że na pewno wejdę na szczyt. Nie chciałam dostać choroby wysokościowej (ból głowy, nudności, ciemno przed oczami) robiłam sobie spokojnie przerwy na wodę, piernika robienie zdjęć. Nawet zbyt często, ale pomyślałam: chcę żeby była to dla mnie przyjmność a nie udręka. Ogólnie wchodziłam ok. 3,5h
Na szczycie spotkałam ziomów ze Szwajcarii, jak się okazało panowie Jenson i Peter zaczęli wspinaczkę na Toubkala o 4 rano z Imchli. Na szczycie rozłożyli paralotnie, wnoszone w wielkich plecakach. Właśnie przygotowywali się do lotu. Porobiliśmy zdjęcia. I polecieli prosto do Asni!
Na czubku spotkałam znów moich ziomów, tam okazało się, że są z Casablanki. Fajna rozmowa, zdjęcia i już musieli schodzić ze szczytu.
Tak się złożyło, że zostałam sama na szczycie.
Góry, czarne ptaki i pustynia w oddali. Fantastyczna cisza. Siedziałam tam dwie godziny. Towarzyszyły mi ptaki. Pięknie prezentowały swoje umiejętności na tle tej wielkiej przestrzeni.
Ok 12:30 zwinęłam się ze szczytu. bardzo ostrożnie podśpiewując schodziłam na dół. Spotkałam jeszcze parkę wchodzącą na górę, jakies 1,5h od szczytu. Koło schroniska spotkałam się z Luciano. Chwilę pogadaliśmy, pożegnaliśmy się no i oczywiście bezpiecznej podróży pożyczyliśmy sobie nawzajem!
Robert już się szykował do wyjścia. Ogarnęłam się jeszcze, coś-zjadłam i też schodziłam.
poczatkowo plan był taki, że złapiemy po zejściu do Ichmli taksówkę do Marakeszu. Jednak było już totalnie ciemno, taxi za 200 DH (chyba oszaleli!) Na parkingu podchodzi do mnie jeden z Casablańczyków. Hey, jak tam samopoczucie? OK. Co macie teraz w planach? W sumie chcemy złapać taxi do Marakeszu, ale nic rozsądnego nie ma. Wiec chyba zanocujemy tutaj. OK - poczekaj pogadam z tatą, może zabierzemy was do Marakeszu. " niestety, mają komplec w aucie:(" Podchodzi do nas gość z hotelu, oferuje nocleg. 200 DH ( wysoka cena, no no tylko 60 dh). Casabalnczyk negocjuje cenę z gościem. Wie, że cena jest za wysoka. W końcu: "spróbujcie poszukać noclegu bespośrednio w hotelach" Ok. Dziękujemy za pomoc. Idziemy w góre wioski. Podbiega do nas gośc z hotelu. Ok 80 dh może być!! Jupi! Wrzucamy plecaki do pokoju. Idziemy na tadżin. Jestem niesamowicie, śmiertlenie głodna. Jeszcze musimy sie targowac za cene o jedzenie! Uff godz. 20:00 już umyka w śpiworku zasypiam. Ok 23 budzi mnie muzyka. Nasłuchuję zabawy ślubnej gdzieś w górze wioski (przejazd aut z klaksonami). Przez otwarte okno podziam miliardy gwiazd, ta muzyka! O 6 budzi nas muezin nawoływaniem do modlitwy. Nasz hostel: po prawej stornie komisariat policji, po lewej meczet:)
poniedziałek
targujemy się o taksówkę, 60 dH więcej nie damy (z reszta nie mamy!)
Widzimy jak podchodzi para Chińczyków. Mówią cenę 250 dh do Marakeszu i z miejsca odjeżdżają taksówką z zadowolonym taksówkarzem.
W końcu jedne z taksówkarzy może nas wziąźć za 60 dh, ale musimy zaczekac na wypełnieni mercedesa. Wsiadają 3 lokalne kobiety. Co pół godziny, kierowca namawia nas na zapłacenie 100 dh, by pojechac od razu. Stanowczo mówię Nie, nie ma mam. Po 3h czekania. Przesiadamy się do innego mercedesa, dosiada się jednen chłopak i jedziemy!
Prawdziwy folklor!
Docieramy do Marakeszu. Znów gorąca kilometrowa droga wzdłuż ulicy. Znajdujemy bankomat, wyciągamy kasę i idziemy na zakupy! Przecież to nasz przed ostatni dzień w Maroku!
Pierwszy kupujemy naczynie na tadżin, właściwie 3 talerze. Jeden z nich ma metkę 290 dh, ja targuję za 50 dh :D Sprzedawca mówi: "Za tyle kupują Niemieccy, Amerykańscy turyści" XD
Kolejny zakup to bambosze (domowe, skórzane), tym razem ze 100dh na 40 dh:D cena specjalna dla studentki z Polski:)
Szukamy chust. zakup zaplanowany na ilość numer: 7 sztuk. Szukamy, pytamy, targujemy się. Ostatecznie widzimy, że handlarze nie dadzą mniej niż 40 dh, nawet za cene hurtową. ostatecznie wracamy do drugiego z kolei gościa. Właśnie zamyka sklep! Ok. to bierzemy za 40 dh, siedem sztuk! nie moge uznać by był zadowolony z wytargowanej ceny, my jesteśmy :)) Po drodze kupujemy jogutowy mix z owocami, poźniej w dzielnicy żydowskiej kupuje zimną Colę (na miejscu) i mocno kremowe ciastko (czy ono widziało lodówkę? :D) Przysiadamy na skrzynce po bananach i po prostu patrzymy na ludzi w medinie. Tu jedza humus, tu woła muezin, tam świeci księżyc. Wszystko ma swoje miejsce. Nikt sie nie spieszy.
idziemy na jamal El-Fna, grupy muzyczne sie rozkręcają, graja, śpiewają, każdy po swojemu, każdy jak umie. Dośc tego krzyku, idziemy pod meczet Kutubiję.
Chwile później przysiada się młody człowiek. Przeprasza, że sie przysiada, ale był ciekawy skąd jesteśmy. Gadamy sobie o maroku i Polsce, o Islamie, ile tu, tam sie zarabia.
Później wracamy do hostelu, taszczymy na taras materace i kładziemy sie spać.
wtorek
Budzę się o 7:00, w zasadzie to słońce mnie budzi. Przebiegamy przez Plac do autobusu. Pytam sie dziewczyny czy tu jest dworzec kolejowy. Jeszcze dalej. na nastepnym przystanku mówi nam jeden z pasażerów to tu. Ok, wysiadamy. Chwilę póxniej mijamy tego samego pasażera. Pan idzie do CTM - dworzec autobusowy, tam pracuje. Pyta sie, czemu od razu nie mówiliśmy że chcemy do CTM-u. żegnamy sie z nim. pakujemy sie do autobusu do Agadiru.
Podróż, nudnawa. Ciekawe krajobrazy, autostrady w budowie, wielkie wiadukty. W Agadirze bucha na nas przeraźliwe goraco- upał! Idziemy prosto na plażę. Chwile na plaży. Nad oceanem Atlantyckim. Poteżne fale biją w brzeg!
Z plaży bierzemy już taxi za 110 dh (dwie osoby)(ok juz nasza strata, ale czasu za dużo nie mamy, bo za długo siedzieliśmy na plaży).
W połowie drogi wydsiadam kupić jeszcze coś do jedzenia na drogę. Przesiadamy sie do innej taksówki. Pruje na lotnisko.
Przed lotniskiem trzeba się przepakować, wyrzucić wszystkie graty, by wpakowac je na nowo.
Lot bez nowości, cztery kontrole, polski pan stewardess:) 4 godziny lotu.
Noc na lotnisku
środa
odsypianie na trawniku i lotnisku, lot do Wrocławia.
Wypakowywanie zdobycznych rzeczy z plecaka.

Zdjęcia w Galerii


Dzięki tej podróży odkryłam po raz kolejny niesamowitą gościnność ludzi, urodzonych w całkowicie innej kulturze oraz religii. Ich pomoc, życzliwość powoduje, że na same wspomnienia niektórych sytuacji chce mi się podstakikwać z radości. Stała się ona inspiracją do pogłębienia własnej wiedzy na temat własnej religii, ale także pierwszym krokiem do odkrywania religii naszych braci muzułmanów.

Dziękuję Robertowi, Abdulowi, Luciano i innym wspaniałym ludziom którzy ciepłym słowem, pomocą pomogli odkrywać ten piękny kraj.

i po ..

Maroko pełne kontrastów: okropnie bogatych i bardzo biednych ludzi. Wspaniałych ludzi, niesmowicie pomocnych 100x! Targowanie to sztuka sama w sobie, istny raj dla kupujących!

W weekend spiszę wrażenia.



Choć fanem Jacksona nie jestem, ten kawałek jest naprawde bardzo dobry

wtorek, 20 października 2009

po pierwsze

Jutro czas wyjechać. Samolot mamy około 16.
Początkowo różnica będzie 20 stopniowa, tak bedzie w Gironie. W Fezie jest około 25 stopni. Mam nadzieję, że się od razu nie rozchoruję:) W sumie jestem już spakowana. Obkupiłam się dziś w Biedronce na wyjazd. Wchłoniemy najlepsze polskie chipsy (tylko z Biedronki) jakieś ciastka, chleb i parównki (też z Biedronki). Ta degustacja czeka nas dopiero w Gironie.
Pożegnają nas jutro obiadowo pierogi z czymś tam jeszcze.

Generalnie jutro od rana (7:30) mam zajęcia, wiec kończę ok. 11-12. Powinnam jeszcze dziś porobić projekty z betonów, metali (poprawić) i technologii robót. (wwuuuw)
Do usłyszenia z Maroko.

P.S
Mamy załatwiony nocleg w Fezie Abdu Leghribi. Parę osób umówionych mamy na oprowadzanie po Marakeshu, może dwie osoby będa chciałaby pójść na Toubkal (4100coś tam) z nami. Mamy zaproszenie do Adze k. Zagory. do Safoune.

czwartek, 15 października 2009

autostop

Ostatnie godziny przed początkiem weekendu... w przyszłości :))


i... czuję tą wolność i tajemniczość podróży:)

Czym jest dla mnie autostop?
-środkiem przemieszczania się na duuże odległośći,
- sposobem na poznawianie historii fantastycznych osób,
- powiewem niezależności
- hołdem w stronę tajemnicy podróży typu: co się zdarzy? Tego nie wiem!
- lekarstwem na wiarę w ludzi,
- nauką zaufania,
- szukaniem tych niesamowitych CUDÓW, które rzadko są w "normalnej podróży i życiu"
- lekarstwem na nieśmiałość!
- poznaniem kraju!
- nauką/ szlifowaniem języka!

to jest coś pięknego!:)

piątek, 9 października 2009

statystyka wakacje 2009

zrobiłam statystyki wakacyjne-autostopowe: Wakacje 2009

trasa: norweska:
2 623km
17 dni
30 kierowcami w tym: 2 kobiety, 3 pary (facet+babka+ew.dzieci),
2 hostów,
+
powrót do domu: Brema-Zielona Góra
589km,
22h
3 kierowców
0 hostów

SUMA: 3 212 km
-------------------------------------------------------------------------
trasa: Litwa-Łotwa-Estonia:
2 880 km
11 dni
40 kierowców w tym (2 kobieta, 1 parka)
8 hostów

razem:
6 092km

czwartek, 1 października 2009

"Bez wątpienia ci, którzy zarobili na podróż, mogą w końcu się w nią wybrać, jeśli tego dożyją, ale do tego czasu prawdopodobnie stracą swoją elastyczność i chęć do podróżowania."
"Nie ma bardziej fatalnego błędu niż to, że ktoś używa większość swojego życia na zarabianie na życie."

wtorek, 29 września 2009

Litwa, Łotwa, Estonia

Podróż zaczęła się od jednej wiadomości napisanej przeze mnie na forum Couchsurfing. Może ktoś ma ochotę pojechać stopem do krajów bałtyckich? Akurat odpoczywałam tydzień po przyjeździe autostopowym z Norwegii. Pomysł wyjazdu do krajów bałtyckich zrodził się już na początku lipca. Jednak wtedy mimo braku czasu nie został zrealizowany.
Parę wysłanych wiadomości mailowych, co, gdzie i jaki jest plan naszej podróży i spotykamy się pod Pasażem Grunwaldzkim w poniedziałek o 12. Przed spotkaniem przypadkowo spotykam w różnych miejscach; w drodze do mieszkania, w sklepie, na przejsciu dla pieszych, moich znajomych. Z Placu Grunwaldzkiego jedziemy autobusem na Psie Pole. Ania pisze karteczkę Wa-wa. Ustawiamy się najpierw w jednym, później zniecierpliwione, przechodzimy kawałek bliżej. W końcu pierwsze auto się zatrzymuje! Droga do Ciechanowa, bo tego dnia mamy tam nocleg u hosta Mariusza. Na naszą podróż nie wzięłyśmy namiotu, ponieważ prawie wszystkie noclegi udało załatwić się u społeczności CS. Ciepłe przyjęcie przez rodziców Mariusza, wymiana wspomnień i spostrzeżeń autostopowych nie pozwala szybko pójść spać. Rano Mariusz odwozi nas na „swoje” miejsce wylotowe w kierunku północnym. Z tamtą łapiemy stopa na odległość 20km. Do samej granicy suniemy niezbyt szybko, ale zawsze do przodu. Od granicy ok. 13 jedziemy dwoma stopa do Wilna. Najpierw z gościem, który pracuje w firmie gastronomicznej, później z Litwinem, który ma polskie korzenie. Ten próbuje skontaktować się z facetem swojej siostry, który bardzo interesuje się historią architektury, aby ten z kolei, mógł nas oprowadzić po mieście. Niestety, obecnie jest w Polsce. Dziękujemy , swe kroki kierujemy do informacji turystycznej i przestawiamy zegarki. Ania uwielbia Litwę, mówi po litewsku, wiec to ona jest przewodniczką po Wilnie. Za każdym razem skręcamy w śliczne uliczki, puste od turystów, czyste, ciche całkowicie inne od wyremontowanych starych elementów miasta. Podążamy do kościołów, by zapytać się tam o nocleg. W Wilnie nikt nie zgłosił się z CS. Niestety, księża wysyłają nas do hosteli :”Nie mamy warunków”, „Nie jesteście pierwsze”. OK. Idziemy do dzielnicy Uzupia. Tam znajdujemy prawie pusty, odremontowany hostel w cenie 34 Lit. Zrzucamy plecaki, idziemy do miasta. Znów zapuszczamy się w stare i nowe uliczki, po części starej i nowej Wilna. Kiedy przed 23 nachodzi nas ochota na piwo, kierujemy się do sklepu. Niet” po godzinie 22 alkoholu nie sprzedajemy”, wiec my bierzmy Kwass.
Rano odwiedzamy muzeum narodowe (2 Lit), zamek Giedymina, jedziemy na dworzec kolejowy z którego pociagiem jedziemy do zamku Troki. Ania odwiedza tam muzeum etnograficzne, ja zamek. Wracamy przez wioskę z karteczką, machając do aut. W końcu zatrzymuje się dziewczyna, jedziemy do Wilna, skąd stopem do Joniski. Wśród kierowców rozpropagowywujemy CouchSurfing. Późnym wieczorem, prawie w nocy dojeżdżamy na stację benzynową tirem. Nagle ktoś mnie mocno ściska! To Idalia, znajoma Ani podjeżdża z mężem do nas by przetransportować nas do domu. W litewskim domu, po litewsku próbujemy litewskiego trunku 999. Jest ku temu specjalna okazja. Po pierwsze jesteśmy gośćmi, po drugie jest 09.09.09 !
Rano zjadamy pyszne śniadanko, zrywamy z drzewa soczyste gruszki, słodkie śliwki , przebieramy żurawinę, rozmawiamy o podróżach. Idalia oprowadza nas po miasteczku. Czekamy na stopa by dojechać na Górę Krzyży. Zatrzymuje się auto. Fan techno w dresie, od czasu do czasu coś powie do Ani. Uszy mi już więdną. Podwozi nas na miejsce, po czym mówi, że jeśli już jest to też pójdzie na górę, zrzucić krzyżyk w jakiejś intencji. Pozory mylą. Paroma stopami dobijamy do stolicy Łotwy- Rygi. Tam spotykamy się z Miją i jej dwoma gości Ane i Zyger z Halle. Ten wieczór będę długo pamiętała. Na początek przegania nas policja z nabrzeża, ponieważ w miejscach publicznych nie można pić alkoholu. Później mamy bliskie spotkanie z kanarami. Wcześniej Maija: „Jak zobaczycie ludzi w białych koszulach to wysiadajcie” Warto wspomnieć, ze nie mieliśmy odpowiedniej waluty na bilety. Na kolejnym przystanku wsiada pewnien gość. Zyger do nas: To on? My:? EE Drzwi zamykają się. Dwóch gości podchodzi do nas: bilety (po łotewsku) My: We are dont understend. Oni: tikects please. My:?@! Wysiadamy, tłumaczymy że nie rozumiemy, nie mamy kasy łotewskiej, Ania dostaje napadu kaszlu (!) w końcu dajemy im w łapę po 10euro na grupę. Dalsze 40 minut pokonujemy z plecakami do Maiji na pieszo. Jesteście zwariowani-powtarza.
Po noclegu w jednym małym pokoju w 6 osób zaczynamy zwiedzać wspólnie miasto. My idziemy do muzeum. Wieczorem spotykamy się, początkowy pomysł dotarcia na klubu, gdzie hipisi recytują poezję, niewypala. W końcu siadamy w najlepszym klubie w Rydzie: Kobieta i kot. Ane i Zyger opowiadaja krwiste bajki niemieckie. Później przemieszczamy się na rynek. Wieczór, ludzie siedzą pod parasolkami, muzyka na żywo. Stwierdzamy: „po co przepłacać” po paru minutach siedzimy na ławeczce sącząc piwko w ukryciu, ale z jaką radością! Rozmawiamy na ciekawe, nieraz kontrowersyjne tematy, każde z nas ma inny punkt widzenia i to jest najpiękniejsze! Do mieszkania wracamy tym razem autobusem, kupując wcześniej bilety.
Rankiem żegnamy się z wszystkimi i próbujemy wydostać się z miasta, wg. Wskazówek ze strony internetowej dla autostopowiczów. Dojeżdżamy autobusem na pętlę. Która droga prowadzi do Tallina?- Ania pyta się kierowcy. Musicie wrócić się do miasta- odpowiada. My wysiadamy na przekór na ostatnim przystanku. Pętla wśród komunistycznych wieżowców, droga obok owszem jest, ale prowadzi na obrzeża miasta. W końcu zaczepiamy starszą kobietę z wnuczkiem. Mały wnuczek odpowiada którędy najlepiej dojść do wylotów ki. Po angielski? Jego rodzice pojechali do USA- tłumaczy babka. Zaraz dzwoni do syna. One mają plecaki, może podjedziesz autem, po czym wciska Ani słuchawkę, syn mówi po angielsku jak dotrzeć. Upieramy się, że dojdziemy same. Przez łąkę, wśród komunistycznych wieżowców idziemy w stronę supermarketów. Ania zaczepia gościa, który biegnie. Chwile później jedziemy jego autem na wylotówkę. Biegł do garażu po auto. Ruch duży, dopiero po zmianie miejsca z dala od konkurencji autostopowiczów łapiemy stopa. Autostop na Litwie jest bardzo popularny. Jednak dla nas nie ma konkurencji. Profesjonalnie napisana karteczka z miejscem docelowym, dwa plecaki, rozpuszczone włosy Ani. Zazwyczaj czekamy nie dłużej niż 20 minut. Podobne „zwycięstwa” zdarzają się w Wilnie i innych miastach. Droga do Tallinu jest dość męcząca. Czekamy długo. Może jesteśmy zbyt niecierpliwe. Ohh czekać na stopa dłużej niż 10 minut?! Też coś! Łapiemy auta z chłopakiem i jego dziewczyną, którzy najpierw objeżdżają z nami miasteczko Ainazi a potem zawożą pod wejście na plażę. Prawie pusta plaża, zimna woda. Ania daje nura w bałtycką głębinę. Obiadek urządzamy na 10 metrowej wieży. W sumie nic specjalnego; moja zupka chińska, aniowa herbatka. Takie małe jedzonka z pięknym widokiem, a jaka radość! Po zmroku docieramy do Tallina. Od razu widać różnicę. Miasto zbudowane od podstaw, na pierwszy rzut oka nie widać śladów komunizmu. Nowoczesne city, pojedyncze stare kamieniczki. Pięknie zostajemy przyjęci u Evy.
Dzięki Evie zrozumiałam, że człowiek nieustannie poszukujący swoje miejsca na ziemi, potrzebuje w końcu spokoju. Nie można wciąż poszukiwać. W końcu trzeba znaleźć to miejsce. Potrzeba tylko trochę czasu.
Zagłębiamy się w kolejne kręte uliczki starego miasta. Dopiero później otaczają nas tłumy japońskich turystów. Wchodzimy do cerkwi. Wspaniałe to miejsce. Po jednej stronie świątyni kapłani udzielają błogosławieństwa dla dzieci, po drugiej dla dorosłych. Zapach kadzideł, wielkich ikon, widok świeczek sprawia, że czuję wielkość Boga. Wszystko sprawia wrażenie, że Bóg jest Kimś bardzo wymagającym. Uwielbiamy wchodzić do sklepów z pamiątkami. W końcu zalegamy na trawie przy miejskich murach, pałaszując obiad: chlebek z „nutellą” Poesja. Tam wśród dźwięków operowych arii rodzi się z jajka niespodzianki Włóczykij. Czuć jesienią. Na koniec dnia wyruszamy do portu. Promenadą spacerują, jeżdżą na rolkach i rowerach Talińczycy. Zachód słońca, wyjście na stare miasto z Evą, przepyszne ciasto z czekoladą, tak kończy się nasz dzień w tym pięknym mieście.
Dzień deszczowy. Spod lotniska zabieramy się Lexusem. Ania coraz bardziej żle się czuje. Później ze śmiesznym Rosjaninem prosto do Tartu. Plecaki zostawiamy u hosta. Ania kupuje parę płyt z estońską muzyką, później poszukujemy bazaru. Zaczepiam babeczkę z siatkami z mężem, pytam się: „mówisz po rosyjsku?” –Tak, wymachując rękoma pytam się: „Bazaar?” Tak… i pokazuje nam drogę na bazar. Chcę kupić pamiątkę z Estonii. Ostatecznie biorę łyżkę z dziurkami! Służy do wyławiania pieprzu i innych mało zjadliwych obiektów z zupy. Później zaopatrzam się estońską porcelanę a dokładnie cukiernicę, która w całości została przetransportowana do Polski. Pod wieczór wracamy do akademika naszego hosta. On przez parę lat podróżował stopem po Europie, trzy miesiące mieszkał na Teneryfie, teraz studiuje nauczycielstwo. Uczę się dość skompliwanego języka estońskiego. Język ten brzmi jak muzyka, jak szczebiot ptaka. Po pewnym czasie przyzwyczajamy się do tych dźwięków. Rano budzi nas Amy Macdonald i estoński szczebiot. Współlokator naszego hosta idzie na uczelnię. Zaraz po jego wyjściu zbieramy się także my. Za oknem, jak określa to Ania: Milky sheak. (mleczny szejk). Najpierw pieszo do centrum, później autobusem. Początkowo bałam się pomysłu Ani, dotyczącego naszej trasy autostopowej, zwłaszcza kiedy nasz host określił tą drogę jako mało uczęszczaną. Ostatecznie, złapałyśmy tira aż na Łotwę. Nasz kierowca nie chciał gadać, wiec słuchając muzyki, rozmyślając i oglądając krajobrazy, pokonywałyśmy kolejne kilometry. Przeziębienie coraz mocniej dawały się znaki. Bardzo bałam się kolejnego etapu podróży, ponieważ KTOŚ powinien „bezpiecznie” ominąć miasto. Jednak jak zawsze w czasie podróży, teraz również podjechał Anioł. Najpierw wysadził swojego kolegę na budowie, później przejechał przez same centrum miasta i wysadził w miejscu „przyjaznym dla autostopowiczów”. Parę metrów dalej ustawiłyśmy się na poboczu. Bardzo nie lubię trzypasmówek, zwłaszcza jeśli nazywa się to autostradą. Chyba ten uraz po nie-autostopowym Poznaniu, dalej siedzi w mojej głowie. Jednak ta zasada nie dotyczy Litwy, Łotwy i Estonii Na szczęście! Po drodze do Kuldigi był jeszcze odpoczynek na przystanku autobusowym, czyli krótka drzemka na ławce. Na drodze mało uczęszczanej zabierał nas pierwszy przejeżdżający samochód, ba! Specjalno po nas cofano! Późne popołudnie spędzamy na odwiedzania najszerszego wodospadu w Europie, który ma zaledwie 1-1,5m wysokości. Oprócz tego włóczyłyśmy się po uliczkach i spędziłyśmy bardzo miły wieczór w sklepiku naszej hostki Lindy. Ta niesamowita osoba prowadzi malutki sklepik z pamiątkami własnej roboty: lalki z rękawiczek, biżuteria, ceramika, ciuszki. Linda wraz ze swoim mężem Renarsem zamieszkali w Kuldidze. On informatyk, ona dekoratorka wnętrz mieszkają w małej chatce z dala od miejskiego hałasu. W czasie naszego pobytu Renars pojechał do Rygi, żeby dokończyć pracę nad projektem. Właśnie gdy Renarsa nie ma, Linda spędza czas w sklepie, tam tworzy kolejne cudeńka, tam też spędza noc. My również spałyśmy w sklepiku wśród lalek, misiów i biedronek. Rano spakowałyśmy plecaki. Z nami wyruszyły swoją pierwszą podróż dwie osobistości. To dwie świnki, które Ania kupiła w sklepie Lindy.
Do Kłajpedy dotarłyśmy bez żadnych problemów. Po drodze zwiedziłyśmy Palangę, podobno jeden z najlepszych kurortów na Litwie. Świetna pogoda, ciepły piasek w oddali szumi las. Piękny odpoczynek. Wieczór spędzamy z naszą hostką. Najpierw pijemy piwo na ostatnim dwudziestym piętrze hotelu z widokiem na port, później już przy porcie pijemy zupę cytrynową. Nasza hostka zapomina wziąć herbatę, wiec z cytryny robimy zupę. Taki piknik nie często tu ma miejsce, zwłaszcza że jest 23:00 i siedzą trzy chichrające się dziewczyny.
Kolejnego dnia zwiedzamy miasteczko, Ania kupuje bajki. Coraz gorzej się czuję, chcę jak najszybciej wrócić do domu. Kolejny stop to dwóch białoruskich handlarzy samochodami. Wbrew pozorom byli całkiem normalni. Kiedy na chwile wysiedli na stacji: ”Idziemy po piwo” (z przerażeniem w oczach spoglądamy na siebie, kierowca będzie pić piwo?!) za chwile przychodzą. Kierowca z Coca-Colą, pasażer z piwkiem. Uff! Stwierdzam, że ubranie kierowcy to prawdziwy dres z trzema paskami. Nasi driverzy byli ciekawi skąd dwie dziewuszki z Polszy wzięły się na Litwie. Poza tym słuchamy rosyjskiego techno, wiatr we włosach i suniemy 90km/h po litewskiej autostradzie. Z Rosjanami rozmawiamy po … polsku, Ania wrzuca do zdań trochę rosyjskich słówek. Zostajemy wysadzone przed Kownem, dwie minuty później zgarniają nas dwie Niemki. W centrum czekamy na hosta, później Ania spotyka się ze swą dawną miłością. Jeszcze chwila czasu spędzona z hostami, fanami Japonii i zdrowego jedzenia.
O 6:00 wstajemy i jedziemy autobusem 40 minut na wylotówkę. Jest świt a my dwie dziewuszki chcemy dziś być już w Polsce, najlepiej w domu. Paroma stopami łapanymi na radio docieramy do Polski! Jaka radość rozmawiać z polskim tirowcem, który właśnie wraca z Moskwy. To nic, że nie spał od 24 godzin, jeszcze tylko godzina jazdy. Ostatni driver to stary autostopowicz. Opowiada o swoich wojażach po Mazurach i wyjaśnia fenomen książeczek autostopowych. Wjeżdżamy do Warszawy od strony Mińska Mazowieckiego, po parunastu minutach, tak jakby Warszawa nie miała problemów komunikacyjnych, stoimy już na Hali dworca.
Spoglądam na tablicę odjazdów Wrocław 14:50. Nie wierzę własnym oczom. Jest godzina 14:30. Ania idzie do bankomatu. Ja jeszcze raz spoglądam na tablicę. Lecę do bankomatu wypłacić trochę gotówki. Wracam, ale Ani już nie ma. Nie mogę jej znaleźć, tyle ludzi! Cofam się do maszyn do kupowania biletów. Coś nie działa, albo nie chce działać, kolejka do normalnych kas zatrważająca. Wbiegam na peron, potem do pociągu. Standardowe pytanie, czy ten pociąg jedzie do Wrocławia? Jeszcze parę telefonów, wybiegam po kubek kawy, zgłaszam konduktorowi brak biletu i w końcu siadam i uspakajam się. Gdyby kierowca wysadziłby nas na przystanku tramwajowym, gdyby... to musiałabym spędził noc w stolicy. Ten pociąg był ostatnim „pospiesznym, normalnym” pociągiem do Wrocławia. Kolejne połączenia to 10h pociągi Express lub InterCity. Kto by pomyślał, że dziś o 7 rano wyjechałyśmy z Kowna… Jeszcze tylko 5,5h dojadę do Wrocławia i może zdążę do knajpy, gdzie sprzedają jedzenie na wagę.
Knajpa niestety zamknięta, ale w sklepie kupuję potrzebne produkty. Robię pyszną kolacyjkę, kolejnego dnia planuję wrócić do domu. Rozmawiam ze współlokatorem i relacjonuję dość emocjonalnie te niesłychane wydarzenia. Rano spóźniam się na pociąg, ale w końcu dojeżdżam autobusem do domu cała i zdrowa.


Wyświetl większą mapę

Mapa podróży (2880km- tylko autostopowa odległość)
Zdjecia w galerii

niedziela, 27 września 2009

Po spędzeniu paru fantastycznych dni w Osadzie, powracam do miejskiego życia. Zwieźliśmy niespotykane ilości pięknych, soczystych brzoskwiń. Dzięki portalowi: Stowarzyszeniu Winiarzy i Miodosytników jutro postaram zrobić swoje pierwsze nalewki (!) z brzoskwiń i jabłek. O! wielkie jest działanie internetu! Forum jest świetne! Niesłychane, że natura daje takie pyszności a my nie potrafimy tego wykorzystać.
Tak mnie naszło po litewskich 3x9 :)

O! Nalewka znana jest tylko w kulturze słowiańskiej. W Polsce szlacheckiej każda gospoda miała swoją własną recepturę. Wszystko to skłania tym bardziej do działania:)

Ogromny stalowy gar pyrka z aromatycznymi dojrzałymi brzoskwiniami:)
na dżem
bez konserwantów
owoce bez "prysków"
tak naturalnie:)

sobota, 19 września 2009

domek

melduję się z domku kochanego, najukochańszego miejsca na świecie:)
jutro napiszę wiecej o naszej wycieczce:) Dziś nie będę siedziec długo przy komputerze, szkoda mi czasu:)
Jednym słowem: CUDA się wczoraj stały, oj Cuda:)
Narazie się kuruję. Grypa mnie dopadła, coś dziwnego stało mi się z barkiem. Prawdopodobnie to pamiątka jeszcze z Norwegii. Może przemarznięcie; mięsień? staw? Nie ma pojęcia, jutro pójdę do lekarza.

piątek, 18 września 2009

jestem we Wroclawiu, jutro do domu.

czwartek, 17 września 2009

pozdrowienia z Klajpedy, jutro zasuwamy do Kowna. OOOO piekny to wieczor byl!
Na dokladke cos litewskiego.

poniedziałek, 14 września 2009

Tallin, Tartu

Jestesmy w Tartu.Spotkalysmy sie juz z naszym hostem z tego wzgledu ze musi isc na zajecia o 14, bedziemy zwiedzac miasto same. Najgorsze bylo zebranie sie z Talinu. Pieknego miasta z ciekawa hostka. Dzis wstalysmy o smiertelnej 7 godzinie. Ostatnie wspolne zdjecie w Talinie ( mam nadzieje ze nie ostatnie, poniewaz Eva musi mkoniecznie wspasc do Polski). Autobusem numer 2 wysiadlysmy przy lotnisku. Pamiatkowe zdjecie przy talinskim lotnisku. Stoimy profesjonalnie rozlozone, jedynie 2 minuty, po czym zabiera nas pan, ktory walczym za czasow ZSRR w Afganistanie, a teraz ma firme ze sprzetem grzewczym. Wygodnie jedziemy LEXUSem. Pogoda jest okropna, pada deszcz i strasznie chce nam sie spac. Kolejne czekanie to zaledwie 2 minuty, tym razem z Rosjaninem jedziemy prosto do Tartu. Fajnie rozmawia sie z Rosjanami. My po polsku, on po rosyjsku. Wydaje mi sie, že mamy przewage jezykowa, bo Polakow zrozumieja i Czesi i Bulgarzy i Rosjanie:)
Jutrzejszy dzien to bedzie HH- hardcore, z Tartu jedziuemy do Kuldigi. Musimy przedostac sie przez Ryge. To bedzie wyzwanie. Autostopowocze nie lubieja duzych miast!
Pozdrawiam serdecznie
>Kasia, Ania i Mietus;)

czwartek, 10 września 2009

Dzien zaczal sie piekna pobudka w litewskiej rodzinie. Wielki rest ranny pod drzewem sliwkowym i gruszkowym. oprowadzanie po Joniskach, pozniej maly trip na Gore Krzyzy. Teraz pozdrawiamy z Rygi od ekipy niemiecjko-polsko-estonskiej:) Jutro zwiedzamy Ryge. Poza tym przegonila nas policja i zlapaly kanary (10 euro na cvala grupe, tak w lape:P)

środa, 9 września 2009

pozdrowienia z Josonitek:) Jutro wybieramy sie na gore krzyzy, a potem do Rygi:)
Dzis wedrowalysmy po Wilnie, po muzeum narodowym, zamku Giedymina, pozniej wyruszylysmy pociagiem do Trok, wspanialy zamek, bezposrednim stopem do Wilna. Trzema stopami do pieknej litewskiej rodzinki, znajomych Ani, rowniez CS.

wtorek, 8 września 2009

Wilno

Pozdrowienia z Wilna.
Z Wroclawia do Ciechanowa dojechalysmy tirami i 3 autami. Tylko pierwszy i ostatni stop lapalismy normalnie, na karteczke. Reszte okazji lapali dla nas nasi driverzy, cyzlki mz tylko przesiadalysmy sie z auta do auta. Tak wiec, od 13 do 19 podrozowalysmz stopem. Nocleg u hosta w Ciechanowie. Rano pare krotkich stopow i o 17 znajdujemy sie w samym centrum Wilna. Ostatni stop, to Wilenczyk z korzeniami polskimi! Ostatecznie nocujemy w hostelu,poniewaz zaden nocleg w polskich parafiach sie nie znalazl. Jutro bedziemy nocowac u znajomych Ani.
z ciekawostek dzisiejszch,
dzis polska grala w kosza z Litwinami, kto wzgral tego jeszcze nie wiem,
piwo w sklepach mozna kupic tzlko do 22, mimo ze sklepy sa otwarte do 23, wiekszosc pubuow tez,
po wejsciu dzis do kazdego kosciola albo trafilysmy na msze w j. polskim, ale na panie odmawiajace rozaniec po polsku, tak samo na ulicach chzba wiekszosc starszch osob mowi po polsku.
Wilno to Jerozolima Polnocy,przed wojna mieszkalo tu wielu Zydow,
Na uliczkach jest wiele aniolow i malych i duzych,
Wilno to miasto kultury 2009
jest tu bardyo czysto moim zdaniem dosc bezpiecznie. Pewnie czulam sie nawet w ciemniejszych uliczkach.


Podobno najbardziej znany litewski muzyk

niedziela, 6 września 2009

Jutro znów wyruszam w podróż, tym razem na Litwę, Łotwę, Estonię. Rano, 6:20 wyjeżdżam z Zielonej Góry pociągiem do Wrocławia. O 11:00 spotykam się z moją współtowarzyszką podróży przed Pasażem grunwaldzkim, by wspólnie tego dnia dotrzec do Ciechanowa, gdzie mamy nocleg z CS. Z ciarkami na plecach przyjęłam wiadomość, że dotrzemy tam po 8h! To będzie moje pierwsze stopowanie przez Polskę, całą Polskę:) Najgorszy jest fakt, że nie mamy żadnej odpowiedzi od 15 wysłanych liścików do hostów z Wilna i 7 listów do ludzików z Rygi(!!!) Dziwne to zdarzenie! Bardzo dziwne! Jednak jak zawsze poradzimy sobie:)
Uff z dzisiejszych faktów, mogę się pochwalić; złapałam Robertowi stopa w Świecku do direckt Dortmundu. Niestety, nie mogę być w dwóch miejscach równocześnie :( Świetny to był weekend, winem i śmiechem płynący:)
Uciekam, bo w końcu muszę się spakować!

niedziela, 30 sierpnia 2009

kolejny plan

Po głowie chodzi mi kolejny plan. Litwa-Łotwa-Estonia.
Plan będzie realizowany: przyszły tydzień.
Teraz czas na sweet home i Winobranie.

czwartek, 27 sierpnia 2009

Powrót

Dotarłyśmy. Najpiękniejsze są powroty. Nie będę się powtarzać, ale miałyśmy ogromnego farta. Wczoraj wylądowałyśmy ok. 21 w Bremie.
Na szczęście miejscowi tubylcy byli bardzo uprzejmi i dokładnie nakreślili nam drogę na Carl-Zeiss Strasse, czyli wylotówkę na autostrade nr 1. Po drodze zrobilysmy zakupy w REWE (żelki i nieśmiertelna sałatka w plastiku). Wylotówka okazała się bardzo przyjemnym miejscem. W Macdonaldzie wypiłam kawę, zjadłam surówkę. Szybko dotralyśmy do najbliższej stacji benzynowej z "zatrzęsieniem" tirów. Nagle patrzę, wjeżdża tir: Wolsztyn- sałatki. Biegnę, macham żeby otworzył okno. "Dzień dobry, jedzie pan do Polski?" (godz.23) Niestety, jedzie do Hamburga, dopiero po pausie, około 9 rano. Lidka wpada na pomysł, żeby przejśc przez parking i zobaczyć czy nie ma wiecej tirów z Polski.
Rzeczywiście jest och trzy. Piszemy karteczkę (fot.) i Lidka przylepia na okno od strony kierowcy, nieśmiertelną taśmą klejącą (przyp. od MUMII). Czekamy w kawiarni: malujemy, gadamy, w końcu Lidka pada, a ja zajmuje się czytaniem uloteczek norweskich:) o 5:45 przychodzi pewien pan:" Kasia? Lidka? Jadę do Hamburga" Budzę Lidkę, zbieramy graty i pędzimy do tira! Dogadujemy się z panem Józkiem, że jutro ok. 13 będzie przejeżdżam z bazy przez Hamburg i nas zabierze. Wysiadamy przy wyjeździe nr. 23, szukamy miejsca na namiot. W pobliżu jeziorko, nareszcie równe podłoże! Nie włażać do śpiwora, zasypiam. O 10:00 wstajemy i lecimy na wylot Hamburga. Z pewnością do ładne miasto, my podziwiałyśmy je tylko z okien S i U-bahna:)Dzwonimy do pana Józka, umawiamy sie na wylocie. Czekamy, jest! W sumie jesteśmy trochę za daleko, ale daje radę zatrzymać maszynę:) Uwielbiam wydostawać się z niemieckich miast! Teraz na berlinski Ring. Lidka gada jak najęta, ja kimam.
Coś wspominamy o norweskim jedzeniu, że lepsze polskie. Gołabki i pierogi przebijają wszystko i... chwilę później pan Józek częstuje nas gołąbkami domowej roboty i ... zupki chińskie! Szybko szuka tirów na Polskę, Wrocław, Zielona Góra- cokolwiek. "Dziewczyny pospieszcie się, chłopaki obok jadą do Zielonej Góry!" Przesiadamy się, każda do osobnego auta. Po 1,5h od granicy /Świecko/ wysiadamy na rondzie w Zielonej Górze (21:20)!
Bierzemy autobus do mojego domku, wysiadamy z autobusu. "MOże kupimy pizzę?" Parę minut później wcinamy pizzę prowasańską z Heinekenem, jabłkami, herbatką.
Doprowadzenie do ładu i spać:)
Uwielbiam powroty do domu.


Wyświetl większą mapę

Pierwszy etap podróży Oslo (lotnisko)-Stryn (1224km)



Pokaż Norge 2009_1 na większej mapie

Ostatni etap podróży: 810 km Alesund-Haugensund



Pokaż Brema-Zielona Góra na większej mapie
powrót autostopowy z lotniska w Bremie do Zielonej Góry, do domu (589km)

Z punktu widzenia autostopowego, pokonałyśmy 2 623km

niedziela, 23 sierpnia 2009

pozdrowienia z Alesund

pozdrowienia z rybackiego Ålesund. Dzis glaskalysmy kraby,gwiazdy morskie, rybkibo bylysmy z naszym hostem ijego 4 letnimsynkiem w akwarium ;)
jutro wyjezdzamy w kierunku Haugensund oooniechce opuszczactegho pieknego ktaju!
OO wczorajnaszymi driverami 2 razy byli Polacy!!! OO zrodzinkaz ze Sri Lanki przeplynelismy promem pod Ålesund,

piątek, 21 sierpnia 2009

zdjecia




Innvik, Olden, lodowiec



Norweski zespol rockowy Ingenting. Piosnki tej sluchalismy, gdy jechalismy do Bergen tirem! Cod miod!
Co dzis zwiedzilismy? ;)
Planowalysmy wstac o 8;00 ale znow nam nie wyszlo. z lozka wstalam o 9:30, zjadlysmy pyszne norweskie sniadanko, wypilysmy specyficzna norweska kawe (raczej kwasno- mocna), napisalam karteczke OLDEN. Wyszlysmy z domku Johanny, przeszlysmy przez cala wies, machajac kciukami. Po 40 minutach sunelismy juz autkiem. Z Olden prosto pod bramki najwiekszego w Europie lodowca dojachalysmy ze slowackim malzenstwem! Coz to za lodowiec? TO najwiekszy lodowiec europejski, jego powierzchnia wraz z licznymi bocznymi jezorami wynosi 486 km2 CO ciekawe gigant nie jest pozostaloscia ostatniej epoki lodowcowej. Podczas globalnego ocieplena okolo 5 tysiecy lat temu calkowicie stopnial i pozniej na nowo sie odrodzil osiagajac swe najwieksze rozmiary ok. 1750 roku! Podobno mieszkancy przylegajacych dolin musieli opuszczac swoje domki pochlaniane przez lodowiec. Po tym czasie znow zaczal sie wycofywac. Podobno lodowiec caly czas rosnie, na jego rozmiar wplywa nie temperatura, ale ilosc opadow sniegu, ktore w kolejnych latach sa coraz bardzij obfite. Lodowiec mieni sie we wszystkich odcieniach blekitu. Powyzej wrzucilam zdjecia:)
Jutro stajemy wczesnie rano. Ja postanowilam wyskoczyc na pobliski szczyt, zaledwie 2h. Poza tym wjezdzamy z domowych pieleszy ok. 12. W strone Ålesund. Dokladnie nie wiemy ktora konkrtenie droga, czy wybierzemy droge numer 63 z widokiem na Geirangerfjord i droge Trolli (turystyczna trasa) czy numer 60. W obu przypadkach trzeba przeprawic sie promem. W pierwszym przypadku przez Norddalsjfjorden (podobno 79 NOK za 3 osoby plus auto wg. bloga jakiegos goscia). W drugim przypadku przez Storfjord (ceny nie znamy). Ta czy siak przez Stryn bedziemy przejezdzac:)
i... na koniec kolejny utwor, ktory sluchalismy w tirze!

gory jotunheim park









bERGEN AND ARNA





1





czwartek, 20 sierpnia 2009

NORWEGIA

jestesmy w malej wioseczce na zachodzie Norwegii w Innvik u sympatycznej 53 letniej Johanny z CouchSurfing. Nasza hostka jest pielegniarka w domu opieki dla starszych ludzi. W tym tygodniu ma nocna zmiane, wiec zostawila nas teraz u siebie w domku. Przystosowywujemy sie do cywilizacji. Moze po kolei.
Ostatnia relacje pisalam na tzw. szybkiego, poniewaz stalam przy bezplatnym komputerze w bibliotece w Bergen. Teraz mam troche wiecej czasu.
Generalnie, od pocztaku.
W poniedzialek szczesliwie wylecielismy z naszym tymczasowym pasazerem- MUMIA (torba). Owa mumia zakonczyla swoj zywot dopiero na stacji benzynowej TORPF. Po lodowaniu w Dusseldorfie(Weeze) zapoznalismy sie z pewnym malzenstwem, ktorzy kolejnego dnia okolo 15 lecieli do Marakeszu! Na lotniskowej podloze, oddalismy sie w objecia (niezbyt mocne) Morfeusza, poniewaz juz o 3:30 na hale lotniska weszly tlumy ludzi, ktorych lot byl o 6 rano! Tak wiec z noclegu nici. Okolo 9 poszlam z Lidka na zakupy! Bagaze pozostawilismy u Ani i jej meza. W samej wiosce Weeze nie ma zadnego sklepu, dopiero jak spotkalismy Slowaka, ktory tez szukal sklepu (byl tam 2 dzien), udalismy sie wspolnie na poszukiwanie sklepu w pobliskiem wiosece ok. 1km. Tam kupilismy bulki dla Ani i meza, i dla nas! Generlanie popoludnie siedzielismy na lonisku.
Najciekawszym momentem byla wizyta Roberta! Oczom nie mogalm uwierzyc! Wspolna rozmowa, zelko-mania, smiechy z MUMI, pozegnanie i odprawa:) W sklepiku kupilysmy winko za 3,5€ wraz z fanami szkodzkiego fanklubu pilkarskiego polecialysmy do NORWEGII! Bylo baardzo wesolo, poniewaz fani ciagle spiewali swoje szkodzkie piosnki :) Podczas lotu widoki byly niesamowite. Samolot obnizam lot tuz nad wybrzezem, nad morze oczywisci byly turbulencje (co niektorym Szkotom (upojonym :) nie bylo do smiechu )
Ok. 21 wylodowalismy! Pierwszy nocleg na polu. Rano - pierwszy stop (z Mumia) na stacje benzyonowa- zakup butli gazowej (o gloria!) Lidka zrobila pochowek MUMI. Kolejny stop, zabiera nas bardzo mily mlody Norweg. Zaczynam rozkrecac swoj kiepski agnielski. Wysiadamy i... stajemy po zlej stronie jezdni. Z tabliczka Bergen w strone OSLO! Zatrzymuje sie ANIOL i odwozi nas na druga strone ulicy!!! Z tamtad jedziemy do Noresund (najlepiej z tym panem mi sie rozmawialo, moglam sie wyzalic na stan polskich drog :) potem Tirem do BLÅFLAT- kolejna bardzo sympatyczna osoba, praktycznie w naszym wieku, jadac bardzo waskimi drogami sluchamy norweskiego zespolu NOtching.
nocleg na polu, ranna toaleta w cudownym potoku ze wspanialym widokiem. Jestem stokroc piekniej niz w Tatrach! Wszystko przed nami!
Kolejny stop. Pan wraca z Oslo do domu w Bergen, wiec zatrzymuje sie na najlepszych miejscach najdluzeszego w Norwegii tunellu-22,4 km. gdzie sciany wygladaja tak jak lod. oprocz tego specjalnie jedzie z nami droga Stahlheim, bardzo kreta i waska trasa, ktora w czasie zimy sie zamykana. Na szczycie drogi stoi pomnik, ku czcci osob ktore zginely w czasie budowy drogi. Oprocz tego caly czas opowiada nam co mijamy - wodospad Tvinnefoss-, jakie sa zwyczaje Norwegow- domki letnie, tlumnie uprawiane narciarstwo-. wysiadamy w cercu Bergen Bryggen, malutkie domki rybackie, glowna atrakcja tego miasta. Wszystkie koscioly zamnkniete, brak hosta bezposrednio w miescie, brak ambicji wydostania sie z miasta, sprawia, ze zaczynamy szukac noclegu tj. miejsca pod namiot. Spotykamy lokalnych zulikow :) ktorzy zapewniaja, ze na gorze Fløbanen jest mijesce na namiot. Po drodze spotykamy jeszcze dziewczyne z Macedonii, ktora pokazuje nam droge do stacji kolejki. Wjezdzamy za 17 zl na gore. Na gorze kupuj czapke, ogladamy wspanialy widok na zachodzece slonce. szukam miejsca pod namiot. Znajduje pare metrow pod miejscem widokowym! Rozstawiamy namiocik, idziemy na gore zjesc kolacje (pasztet z chelbem) i wypic wino patrzac na najwspanialszy widok mojego zycia- tetniace miasto. Milion swiatelek, gory, zatoka, milion giwzd nad nami. ubrane we wszystkie mozliwe ciuchy, z metalowych kubeczka degutujemy zloty trunek!
Kolejny dzien- rano pada deszcz. po sniadaniu (jestesmy atrakcja turystyczna :) schodzimy na dol na stacje kolejowa zostawic plecaki. Pozniej do biblioteki, muzeum sztuki norweskiej (wiele obrazow Muncha), spacerujemy w ciasnych uliczkach. Piekne misternie rzezbione drzwi, okna, biale domki. docieramy az do Miejskiego akwarium muzeum. Po drodze jemy obiad zakupiony w sklepie- hitbit- REMA 1000 (najtanszy sklep w Norwegii) z pieknym widokiem na Bryggen. Wracamy na dworzec kolejowy i szybko wyjezdzamy z miasta 7minut koleja do Arna. Tu dlugo szukamy miejsca pod namiot.
Kolejny dzien- caly dzien pada deszcz. Ok. 12 zwujamy namiot. Zmokniet wylazimy na droge, okazuje sie ze jest to zly kierunek! Okazuje sie, ze nasz kieroca jest inzynierem kanalizacji deszczowo-sanitarnej z Bulgarii. Daje wskazowki jak rozpoczac kariere tutaj. Zawozi nas na odpowiednia droge! Wysiadamy na obiad-zupke chinska. po okolo 2h kompletnie zmoczone (Lidka) i bez zadnych nadziei (Ja) stajemy na drodze. Kto zabieze 2 przemoczone osoby? Chyba tylko kompletnie wyluzowany gosc! Tak zatrzymuje sie malzenstwo, zawozi nas na Voss, wysiadamy przy zamknietym sklepie. Widac, ze im jest szkoda. Znow kompletnie bez zadnych prespektyw czekamy na okazje. za kazdym razem kiedy nadjezdza auto, wyskakujemy spod daszku sklepiku z mokrymi kartkonikami! Pozniej Lidka gotuje wode na capuciino, ja wybiegam na droge, wracam do Lidki i... zawraca auto!! Chlody chlopaczek jedzie do Trondheim (dluuga droga) zabiera nas. Za rok zaczyna studia medyczne w Polsce w ranach wymiany polsko-norweskiej w Szczecinie. Droga mija bardzo bardzo symaptycznie. Caly czas pada deszcz, jest strasznie zimno, a my bijemy kolejne kilometry. Poczatkowo w planach mialysmy zachodni rejon Parku Jotunheim, ale przekonane wskazowkami drivera wysiadamy pod samym schroniskiem Gjenteheim we wschodnim rejonie Parku. Tu ma byc lepsza pogoda, wiecej miejsca na namiot, latwiejsze szlaki. Rozwieszamy w suszarni doslownie wszystko, wlacznie z namiotem, bierzemy gorace prysznice i kladziemy sie spac!
Kolejny dzien- Swieci slonce! Jest bosko. Zostawiamy plecaki w recepcji, bierzemy ze soba tylko spiwory, cieple ciuszki, namiot i jedzenie na 3 dni, kupujemy mape. Wybieramy trase Gjentesheim- Mamrubu przez grzbiet Bessegen. Nie ma slow. Zakochuje sie w tych gorach! Gory, jeziora, tecza, slonce, deszcz, wiatr. Bessegen to grzebiet porownywalny trudnoscia Koziego Wierchu w Tatrach. Wielki podziw dla starszych osob, ktore sunely tym samym szlakiem!!! Przed nami 2 modych chlopakow. W zasadzie oni nam uciekali, prawie zawsze mialysmy ich na widoku :) kolo schroniska zbieramy pierwsze norweskie grzyby, ktos zrzuca z nieba jablka! Rozbijamy sie niedaleko schorniska. Za sam kepming pod schr. chca 60 koron (30 zl).
Kolejny dzien-
Idziemy do Glitterheim. Na grzbiecie spotykamy ok. 30 reniferow!!! Marzenia sie spelniaja! Sa tak blisko! Mijamy niewielu ludzi. Na Russvatnet zjadamy jagody, zbieramy grzyby! ok. 21 dochodzimy do schr. jakies 30 minut drogi przed nim rozbijamy namiot. Ludzi ktorych spotykamy chodzi wylacznie z wielkimi plecakami z namiotami. Wielu norwegow rozbija sie na lonie natury, nad jeziorkami, strumyczkami, bo woda to podstawa! Znow spotykamy renifery (ok.22) Warto podkreslic, ze do ok 22 jest dosc jasno!
kolejny dzien- z Glitterheim do Gjentesheim, rozbijamy namiot ze wspanialym widokiem na jezioro Gjente.
Kolejny dzien- swieci slonce, ja opalam sie, Lidka maluje. ok 15 zaczyna sie chmurzyc, idziemy na droge glowna, skad abiera nas najpierw 2 panie, potem 2 modych chlopakow. Do LOm docieramy z panem, ktory jest inzynierem olejowym, cos takigo, jego syn studiuje takze budownictwo!
W Lom zostajemy i rozbijamy namiot za wioska z widokiem na jezioro.
Kolejny dzien-
zabiera nas szeg pobliskiego tartaku, opowiada o mijajacyh widoczkach! dzialka w rejonie Strynu kosztuje ok. 200000€. kolejnymi stopami dojezdzamy do Innvik!
Jutro jedziemy na lodowiec! Tu jest wspaniale!

piątek, 14 sierpnia 2009

raj na ziemi, gory i woda! Norwegia

jestesmy w najpikeniejszym miasteczku jakie widzialam na oczy! Gory, zatoka, domki pomalowane na bialo, drewniane. nasi wszyscy kierowcy to wspaniali ludzie. przykladowo w oslo, stanelysmy po nie tej stronie driogi co trzeba, pani zatrzymala sie zaoferowala, ze moze nas przewiezc na druga strone. po prostru aniol. wczoraj nasz kierowca specjalnie obwiozl nas strasznie kreta droga ktora nazywa sie Stahlheim. Przy ktore byl pomnik, ku czci wszystkich ktorzy zgineli w czasie II wojny swiatowej przy budowie drog, poza tym zatrzymal sie w tunelu, w mieascu gdzie byl podswietlany jego fragment, podobny do lodu!
autostop w norwegii nie ma zadnego problem! czekamy jak narazie 20 minut,
spimy oczywiscie w namiocie w roznych dziwnych miejscach, przykaldowo wczoraj piwlismy wino ktore kupilysmy na lotniksu w dusseldorfie z najpieknieszym widokiem na miasto jaki widzialam. na gorze pelno gwiazd, zimno, przed nami tetniace miasto z tysiacami swiatel, zatoka, gorami, slimakami drogowymi. na najwyzszym szczycie, z ktorego widac miasto.
dzis zwiedzamy bergen, wrzucilysmy bagaze do schowka na dworcu kolejowym za 30 koron i idziemy na lejkko pozwiedzac. fajnie by bylo gdyby udalo nas sie dzis wyjechac z miasta w storne Voss a potem do parku Jotonheim. Gory sa przecudowny istny raj <(jak dla mnie!)
ceny p4 krotnie drozsze na szczescie zjadamy nasze zaw3artyosci plecakow
kolejny post, chyba dopiero za kilka dni jak wyopdstaniemy sie z dziczy

poniedziałek, 10 sierpnia 2009




Nie powstrzymam się przed napisaniem paru słów, relacji z tych paru ślicznych dni we Wrocławiu!
PO koncercie U2 atmosfera koncertowa przetrwała! Do rzeczy. Zwołałam wszystkie "resztki" DA ostałe we Wrocławiu, z paroma znajomymi spędziliśmy dobry czas. Zaliczając sobotnią dyskotekę w "9 BRAMIE" ze znajmymi i znajomymi znajomych. Oczywiście z domu nie wzięłam żadnych odpowiednich butów na tego typu wypady, wiec szalałam w ... sandałach ! Naśmiałam się za wszystkie czasy, dzięki znajomym znajomych - Błażejowi. Gość ma naprawde talent do opowiadania kawałów! Nasz stolik co chwila grzmiał śmiechem :P Bierhalle "na rynku przecież".
W niedzielę skoczyliśmy na koncert ukraińskiej, fantastycznej grupy ATMASFERA w klubie miedzy zmierzchem a świtem. Polecam! Koncert skończył się koło 21:30, wiec Basiulka: "to co robimy? Napisałabym się dobrego piwa", wiec do Spiża na karmelowe ciemne, pycha!
Dziś w odwiedziny u Basi i Ani. Wspólna yerba mate i sympatyczna rozmowa:)
Dzięki Wam Kochani! Jakoś przetrwałam parę dni we Wrocławiu!

zaraz sie ruszamy:)))
parę fotek naszego bajzlu:P

piątek, 7 sierpnia 2009

po koncercie U2

2h na wzjechanie z Wrocławia,
2h podróż, wjazd do Chorzowa,
2h stania w kolejce,
2h siedzenia na stadionie,
2h słuchania Snow Patrol i czekania na Boniastych
wszystko po to by zobaczyć i wysłuchać arcydzieła.
Chyba nikt nie wymyślił słów takich, by oddać fascynację, doznania estetyczne i dźwiękowe tego koncertu.
To była uczta dla ucha, oka i ducha.
... kiedyś w mojej "liście marzeń" napisałam: zobaczyć U2 i być na ich koncercie.
Spełniło się.

Najpiękniejszą wg. mnie było wykonanie Fez-Being Born z płyty No Line on the Horizon. Bono na początku powiedział: Teraz usłyszycie ptaki z Maroko. Kocham ten kawałek.
Let me in the sound!

Co jeszcze?
Było odśpiewane Sto lat dla gitarzysty the Edga, szampan na scenie, pięć czerwonych baloników dla Bono, flaga Solidarności ucałowana przez Bono. Podczas One zapalono telefony komórkowe, tysiące światełek rozpaliło chorzowski stadion. Księżyc w pełni świecił nad sceną- pająkiem i tysiące gwiazd wokół niego. To był piękny, surrealistyczny wieczór.

Oo! Spotkaliśmy jeszcze paru znajomych z DA! Jednak można spotkać kogoś wśród 70 tys. ludzi bez umawiania się! Na Grunwaldzie zlądowaliśmy o 2:50:)

Surrealistyczny wieczór, wciąż nie mogę uwierzyć że tam byłam!
Zdjęcia później

Onet-owa relacja wraz z filmami


"Droga mleczna" podczas ONE








po kliknięciu - powiększenie :D

wtorek, 4 sierpnia 2009

już jutro! :)

Jutro do Wrocławia!
Z rana muszę kupić parę ważnych drobiazgów. Plecak zaczyna przybierać (niestety) na wadze- 12kg. Niestety, nie mogę już z niczego zrezygnować: 12 zupek "chińskich", 7 pasztetów, 7 sosów, 2 paczki kuskus, 25 dag kosmetyków, wkład do znicza (!) [rzecz niezastapiona przy obozowaniu], żyłki, mini zestaw wędkarza... przyprawa do ryb w porządku nie będę już wymieniać pozostałych rzeczy. Dziwne są niektóre przedmioty. Chyba powinnam założyć czarne okulary i brodę przy odprawie na lotnisku ;] We`are going travel, men... cheap travel"
Z roku na rok zauważam coraz większą wprawę przy pakowaniu plecaka.
Pociąg Zielona Góra- Wrocław 17:27
na Monte Casino odwiedzę Anię i Basię, powspominamy tegoroczne Taize w Belgii. W czwartek przybywam na Grunwald, przepakować się, zostawić parę rzeczy i w końcu jadę z ekipą Pawła do Chorzowa na U2 koncert!
Piątek to wyjazd do Kępna w sprawach Habitat for Humanity.
Sobota i niedziela załatwienie spraw wewnętrznych. Mam nadzieję, ze w końcu skontatuję się z Lidką, która pewnie zgubiła telefon na Woodstocku. Poza tym trzeba wydrukować karty pokładowe, obejrzeć parę filmów (nienorweskich), wymienić dętkę w rowerze, pójść na fontannę. Kolejne z pomysłów to przejść się na yerba-mate do Szczypty Świata, usiąść na kanapie z przewodnikiem Norwegia w jednej a yerbą w drugiej łapie, by móc powiedzieć: "zrobiłam co mogłam, niech się dzieje co chce!". Ot taka zachcianka;o
W poniedziałek ok. 21:55 wylot do Dusseldorfu (Weeze)
we wtorek ok. 21 wylot do Oslo (Torpf)
środa- początek survivalowej przygody!

Moi rodzice na rozmowę o tym wyjeździe tylko kręcą głową. Mama stwierdziła, że nie chce wiedzieć co zapakowałam do plecaka. Jestem spokojna. Cieszę się, że najpierw jadę do Wrocławia. Przystosuję się do pobytu poza domem, by później oddać się całkowitemu survivalowi:]

Juppi! Mamy załatwiony nocleg 12-14.08 w maleńkiej wiosce Oystese u pięcioosobowej młodej rodzinki:)