czwartek, 17 czerwca 2010
W tańcu możesz sobie pozwolić na luksus bycia sobą.
Wczoraj zakończyłam naukę tańców latynoamerykańskich i nie tylko! Po trzech miesiącach, 1,5h dwa razy tygodniowo zajęciach, mogę uznać, że poznałam podstawy: samby, rumby, mambo, cha-cha, jive, foxtrota, walca a także układu tanecznego (oczywiście wymyślonego przez nasza instruktorkę:) do uznanej jako przebój tego lata piosenki (Shakiry?!:D )
Wiadomo uwielbiałam wcześniej "potańczyć", ale "gibanie się" nie może równać się z energetyczną sambą czy rozskakanym jivem!
Przy każdej usłyszanej piosence zgaduję pod jaki taniec można utwór zakwalifikować. Najśmieszniej jeśli usłyszę np. Shakirę (muza z układem) w sklepie, wtedy walczę z sobą, by nie zaprezentować tym smutnym ludziom mieszanki: salsy, pasadoble, cha-ch, tanga w jednym. Znany jest nijaki przypadek prezentacji układu na korytarzu francuskiego hostelu podczas wycieczki do Paryża.
Jednym słowem wszyscy, którzy zasmakowali w tańcu, nie łatwo będą mogli o nim zapomnieć.
Teraz tylko zostaje jeden problem. Problem lokalu, gdzie puszczają odpowiednią do tych tańców muzykę. Jeśli ktokolwiek, cokolwiek wie...
Ale jak pisze Coehlo: "O tańcu nie da się pisać [...] taniec trzeba tańczyć."
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
1 komentarz:
ooo, ja chodziłem na taki kurs już trzy lata temu... przydałoby mi sie przypomnienie ;]
Prześlij komentarz